– Ale powiem ci, że jest jeszcze inny rodzaj patrzenia, ogólny, totalny, pełny, absolutny, ja nazywam to patrzeniem przeziernym. (…) Ono przekracza szczegół, wiedzie, jakby powiedział Pan August, do fundamentów danego widoku, do podstawowych idei, z pominięciem detali, które wiecznie rozpraszają umysł i wzrok człowieka. Gdyby tak patrzeć – zmrużył oczy, a nawet, jak wydawało się Wojniczowi, zrobił lekkiego zeza – i jeszcze przestawić się tu, tu – puknął się w głowę – ujrzałoby się coś zupełnie innego.


Można w tej książce (wydanej przez Wydawnictwo Literackie) widzieć tylko opowieść z tajemnicą w tle o grupie pensjonariuszy sanatorium w Görbersdorfie (obecne Sokołowsko) w górskiej dolinie – którego wieżyczki jednemu z bohaterów kojarzą się z „igłą gramofonu, wydobywającą z płyty nieba ukryte w nim dźwięki”. Można, ale Empuzjon jest jak wielkie podziemne jezioro pod Görbersdorfem (ponoć ono tam jest) – warto się starać dotrzeć do niego, dostrzec i poczuć coś znacznie więcej.


Wtedy w aniele we lwowskiej cerkwi Wołoskiej ujrzy się pochwałę niedoskonałości (choć to pojęcie względne), przez którą staje się on bardziej ludzki. Jest jak jeden z bohaterów tej powieści (od dzieciństwa pod przemocowym wpływem swojego ojca) słyszący, że kształtuje nas „nie to, co w nas silne, ale anomalia właśnie, to, co słabe i nieakceptowane”. Jak grzyb kołpaczek, w którym na tle tłustych okazałych prawdziwków i szlachetnie wytapicerowanych podgrzybków tkwi „siła słabego, tak powszechna w przyrodzie, zakamuflowana i oszukująca zmysły. Gdyby nie ona, świat składałby się z samych silnych, smacznych, pięknych i doskonałych okazów, z samych szlachetnych prawdziwków”.


Ta siła bezsilnych wydaje się bardziej mocna i prawdziwa niż agresywna pogarda teoretycznie silniejszego – ta pogarda jest jego wewnętrznym szkieletem, bez którego „zapadłby i spłynął jak topniejący bałwan”.
Coś więcej dostrzec można w obraźliwych opowieściach panów o kobietach w Empuzjonie. Na przykład, że „kobieta jest jednocześnie i podmiotem, i przedmiotem, więc jej wybory mogą być tylko w pewnej części świadome”; albo że „macierzyństwo jako jedyne usprawiedliwia istnienie tej kłopotliwej płci”; lub jako że „rodzi, jest własnością ogólną, ta jej zdolność do rodzenia nie może być traktowana jako jej cecha pry-wat-na”. Ujrzeć pod tymi słowami obawę przed paniami, szacunek, tęsknotę za nimi. W każdym razie w sprawie kobiet każdy z panów w powieści ma coś do powiedzenia. I co ciekawe, niektóre te poglądy nie są wymyślone przez Autorkę, lecz przez znanych i lubianych w prawdziwym życiu.


Zaś kiedy czyta się słowa: „Ludzka przewaga nad skazanymi na śmierć ptakami polegała na tym, że ludzie znali swoje mordercze zamiary. Dlatego uśmiechali się tylko pod nosem, patrząc na gęsi orszak sunący przez wieś z taką powagą i pewnością siebie, jaką mogą mieć jedynie śmiertelne istoty”, można wyobrazić sobie na przykład podejście Niemców do Żydów podczas II wojny światowej; Rosjan do Ukraińców w trwającej teraz wojnie na wschodzie; niektórych Polaków do osób kochających i wierzących inaczej niż oni. Swoją drogą Autorka celnie punktuje swoich rodaków, bo przecież ich kocha – jak wtedy, gdy porównuje ich do zakompleksionego pępka świata; i gdy marzy jej się, by Polacy stali się jak pszczoły z ich harmonią i współodpowiedzialnością.


Olga Tokarczuk słowami jednego z pensjonariuszy sanatorium zachęca, by popatrzeć przez okno i dostrzec, że wszystko jakby ma twarz („My wszakże uważamy, że najciekawsze pozostaje zawsze w cieniu, w tym, co niewidoczne”). Widzieć więcej, choćby tę „mnogość subtelnych odcieni” – bez podejścia do świata jak do zestawu „jaskrawych przeciwieństw”. Wierzyć ponad religiami, na przykład w ciągłość kultury… Pewnie dlatego Autorka tworzy brutalnie ironiczny wątek o króliczych sercach. Tka książkową tajemnicę taką, a nie inną. Subtelnie dba o oddanie szczegółów przedmiotów. Tworzy zapierający dech w piersiach opis lasu bukowego i rozróżnia osoby nawet na podstawie ich kaszlu… Kiedy widzimy więcej, wtedy, tak myślę, łatwiej jest dostrzec i przytulić kogoś lub coś, kiedy trzeba. Tak po prostu, tylko i aż. Wtedy czujemy, że istniejemy nawet bez konieczności picia nalewki Schwärmerei.


Czyste, srebrne pnie drzewa podpierały ten ogrom, tworząc nawy i kaplice. Światło wpadało tu pokolorowane witrażami w koronach drzew, w których każdy liść był szkiełkiem grającym ze światłem według swoich reguł. Wojnicz szedł główną nawą w kierunku jakiegoś ołtarza w oddali, jeszcze niewidocznego, ale przecież wszystko go zapowiadało. Był to wszak kościół pełen labiryntów, bocznych naw, krypt pod kamieniami, tabernakulów ukrytych w dziuplach drzew, zadziwiających ołtarzy, które tworzyły się tymczasowo na omszałych pniach przewróconych buków. Ten kościół nie był wcale oczywisty, tak jak oczywiste bywają ludzkie kościoły, lecz przecież i tutaj dokonywała się nieustająca przemiana: wody w życie, światła w materię.

Rafał Kowalski

Olga Tokarczuk, Empuzjon, Wydawnictwo Literackie 2022, s. 391