Już od połowy listopada tęskniłem do Gwiazdki. Tęsknota zaczynała się wraz z coraz krótszymi dniami. Gęstniała po nadejściu pierwszych mrozów. Wtedy można było ich być pewnym już na początku grudnia. Nadchodziły, szkląc kałuże i idąc po zmarzłej ziemi.

Poranny mrok rozświetlały błędne ogniki ludzi idących jeden za drugim, niosących kaganki i osłonięte świece. Okutani w płaszcze i chustki, szli na roraty, a ja siedziałem na parapecie okna i byłem oczarowany tym widokiem. Wielkie ludzkie cienie przemykały między parkowymi drzewami i znikały w bramie kościoła.

Wieczorami, w blasku zaglądającego przez okno księżyca, siadaliśmy przy stole i robiliśmy ozdoby na choinkę. W ruch szły nożyczki. Klajstrem zrobionym z żytniej mąki kleiliśmy łańcuchy z kolorowych wycinanek. Potem rodzice zarzucali mi je na szyję. Wyglądałem w nich jak maleńka choinka.

W połowie grudnia w domu zjawiał się organista z opłatkiem. Wchodził do domu i mówił „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Przynosił ze sobą śnieg i mróz, a w jego pozdrowieniu czułem zapach choinki i Wigilii. Delikatnie zdejmowałem folię z opłatka i przyglądałem się tłoczeniom.

Najbardziej zadziwiał mnie kolorowy opłatek. Rodzice mówili, że to dla zwierząt. Myślałem, że ma smak siana albo obroku, i nie miałem odwagi go spróbować. Patrząc na sceny wytłoczone na opłatku, wyobrażałem sobie Świętą Rodzinę idącą do stajenki poprzez śniegi. W wyobraźni kilkuletniego dziecka tak właśnie musiało być. Organista wychodził z domu obdarowany jajkami, kiełbasą, a czasami dorośli dawali mu parę groszy.

Któregoś dnia rodzice jechali do miasta po prezenty. Zostawałem z babcią. I chociaż nikt mi nic nie mówił, wiedziałem, że przywiozą je właśnie tego dnia. Jechali do Płocka autobusem. Wtedy to była całodzienna wyprawa. Gdy ich nie było, dom stawał się tak ogromny, że nawet miłość babci nie była w stanie go wypełnić. Wracali po zmroku. Wnosili do domu paczki opakowane w szary papier. Wszystkie znikały w ogromnej szafie albo w tapczanie. Wiedzieli, że tapczan jest zbyt ciężki i nie uniosę materaca, a klucz do szafy znikał. Gdy siadaliśmy do kolacji, dom znów malał i robiło się jakby cieplej.

Kilka dni przed Wigilią pojawiała się choinka. Rodzice mówili, że powinno się ją ubierać dopiero w Wigilię, ale że byli nieodporni na moje prośby, więc tata wcześniej wnosił ją do domu. Choinka zostawiała za sobą welon obsypującego się śniegu. Wraz z nią pojawiał się zapach lasu i zimy. Gdy tata szedł na strych po bombki i lampki, siadałem na podłodze i wpatrywałem się w choinkę. Stała mroźna, milcząca, zadumana, wysoka. Czekała na suknię zrobioną z ozdób i świecidełek. Trwało to dość długo. Tata myszkował po nieprzebranych czeluściach poddasza, a mnie serce zamierało, gdy schodził po schodach z piętrami pudeł wypełnionych bombkami.

Zaczynało się strojenie. Najtrudniejsze było rozplątywanie kabli lampek choinkowych. To była moja robota. Gdy choinka była już ubrana i omotana w złote i srebrne łańcuchy, w pokoju zaczynały wirować wielobarwne światełka i robiło się jeszcze cieplej. W jednej chwili z nieśmiałej choinka stawała się roziskrzoną i piękną królową balu.

W tym czasie mama piekła słodkości. Jak wytrawna bokserka wyrabiała w misce drożdżowe ciasto, które potem rosło pod pierzyną. Późnym wieczorem ustawiała na szafie szeregi makowców i placków drożdżowych i przykrywała je lnianymi ręczniczkami.

W Wigilię na śniadanie mama podawała obowiązkowo śledzie. Post był ważną częścią tego dnia. A potem następowało dłużące się bez końca oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę. Chodziłem z kąta w kąt, stawałem przy oknie, spoglądałem w niebo. Niby najkrótszy dzień w roku, a słońce nie chciało skryć się za horyzontem.

Wieczorem, gdy wigilijny stół był już gotowy, a kuchnia pachniała pieczonym karpiem, kapustą z grzybami, ryżem z cynamonem i zupą z suszonych owoców, znikał tata. Po chwili otwierały się drzwi i wchodził św. Mikołaj. Pokój jaśniał, choinka grzała, a św. Mikołaj rozdawał prezenty. Wszyscy byli onieśmieleni, nawet mama i babcia. Rozpakowywaliśmy prezenty i odkładaliśmy na później, bo przecież ważniejsze było podzielenie się opłatkiem i złożenie życzeń.

W końcu siadaliśmy do wieczerzy, a babcia drżała, abym nie zadławił się ością. W tle płynęły kolędy, śpiewane przez Irenę Santor i Bernarda Ładysza. Wtórowaliśmy im z ochotą. Potem szedłem do swojego pokoju i półśniąc nad zabawkami, słyszałem, jak z mroków nocy i mrozu dobiegają mnie słowa „Bóg się rodzi, moc truchleje”. Potężny śpiew dochodził z pobliskiego kościoła. Zaczynała się pasterka, a ja zasypiałem.

Robert Majewski