Tak gadał ten geograf, w pryczy, marząc o ochocie na polarnego zwierza, a potem, któregoś dnia, po prostu poszedł, minął wiechciami trawy oznaczoną strefę, poza którą wychodzić nam nie można było, wochra miał dobry humor, więc pierwszy strzał padł rzeczywiście ostrzegawczy, geograf to zignorował, może marzył o tych arktycznych ochotach, polowaniach, może już szedł jakimś śladem niewidzialnego zwierza, może już piekł jego mięso przy ognisku, może myślał, że to jego towarzysz strzela, drugi zaś strzał powalił go, jak kula niedźwiedzia powala, jak rena, jak fokę na lodzie spoczywającą podrzuca w śmiertelnym spazmie – i tyle było geografa, jak wszystkich.
Do czego naprawdę zdolny i niezdolny jest człowiek w konkretnej sytuacji. To właśnie jest dla mnie wspólnym mianownikiem wątków, które Szczepan Twardoch proponuje w swojej najnowszej powieści (wydanej przez Wydawnictwo Literackie). Człowiek uwikłany w duże wydarzenia znane z podręczników historii, ale i w pojedyncze z postaciami fikcyjnymi, czy to na morzu, czy na ziemi skutej lodem i pokrytej śniegiem.
Na jednej ze stron tej książki jest pytanie: „ile z tych zapisków to konfabulacja, czy jest w nich ziarno prawdy, czy to raczej zupełne zmyślenie. I kim naprawdę jest autor?”. Słowa te nie dotyczą samego „Chołodu”, ale można się zastanawiać, ile w tej powieści jest prawdy, a ile fikcji. Zwłaszcza że Autor słowami jednego z bohaterów prowokacyjnie stwierdza: „No cóż, gdybym był przedstawicielem polskiej szkoły reportażu, zrobiłbym tak bez wątpienia, w końcu polega ona na zmyślaniu, ja jednak jestem powieściopisarzem i prawda bywa dla mnie ważniejsza od dobrej historii”. Choć nie zgadzam się z takim poglądem na reportaż, zamiast zgadywać proporcje prawdy i zmyślenia w „Chołodzie”, pozwalam ponieść się głębokiej wyobraźni Twardocha – tak widocznej również w innych jego książkach Król i Pokora.
Autor zestawia fikcyjnych bohaterów z autentycznymi, jak na przykład pisarz Izaak Babel, autorka zamachu na Lenina Fanny Kapłan, dowódca bolszewickiej 6. Dywizji Kawalerii Siemion Timoszenko. Bo w dużej mierze rzecz dzieje się w Rosji, na przykład w łagrze, gdzie ląduje jeden z głównych bohaterów „Chołodu”. W miejscu przywodzącym na myśl choćby „Zapiski z domu umarłych” Fiodora Dostojewskiego i „Klasztor” Zachara Prilepina. Piekle na ziemi z błatnymi, worami, zekami i wochrami (gdy prowadzący śledztwo puszcza do domu torturującego podwładnego, padają słowa: „dzieci ma, niech ojca pooglądają, bajki im poczyta, radia posłuchają, powiedział, uśmiechając się ciepło”); miejscu, w którym „nie czełowiek umiera, ale jego dusza”.
Jeden z bohaterów zadaje sobie pytanie: „Czy ja jeszcze czełowiek?”.
A przecież był „piękny, mołody i strasznie głupi i nie wiedział ja, że tylko bojąc się, czełowiek staje się mądry”. Miał w sobie „ogień rewolucji”, tymczasem „Stalin skurwysyn” sprawił, że Ojczyzna Światowego Proletariatu stała się „zwykłą Rosyją”. A ona, według bohatera, to „jednak zawsze była bestia, Behemot w Euroazji ociężałym cielskiem rozparty, nienażarty, krwi ludzkiej nienasycony, gdzie pójdzie, po czem swoje cielsko przyciągnie, to nic nie zostaje”. Przy czym twórca tych słów nie obwinia tylko Stalina, również samego siebie, zdolnego do czynienia zła w imię idei – czy to podczas bratobójczej wojny domowej, czy wojny polsko-bolszewickiej. Myśli o tym towarzyszą mu w łagrze, również w relacji z pierwotnymi mieszkańcami na krańcu świata. Zwłaszcza gdy stanie przed wyzwaniami, które będą dla niego próbą, nawet bez nadziei, której często sobie odmawia.
Z Chołodem jest jak z filmami w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego: w morzu okrucieństwa i dosadnego języka jest miejsce na miłość i czułość. Jak tutaj: „Sofie pokazała mi inny świat niż ten surowy, grubiański, śmierdzący męskim potem. Sofie zrobiła ze mnie ludzi. Sofie nauczyła mnie czytać – to znaczy, nie w sensie, żeby ja był analfabetą wcześniej (…); nauczyła mnie przyjemność czerpać z lektury. (…) Czytaliśmy przecież książki, razem, a ona tak cierpliwie objaśniała i porządkowała mój świat”.
Twardoch tą książką potwierdza swoją dużą wyobraźnię i bycie dobrym stylistą językowym. Weźmy takie przykładowe fragmenty: „gębę miał jak skóra garbowana w dębowej korze, taką ciemną, a jeszcze pobrużdżoną kanionami głębokiemi jak te, co woda wyrzyna w nadmorskim klifie tutaj”; „siedziała mi na piersi i trzymała nóż jakucki mój przy mojej tętnicy, nóż, dodam, ostry jak radziecka sprawiedliwość, bo ja go ostrzył starannie, gładząc na kamieniu”; „Krew z nich kapała na kwiatki polarnej wierzby płożącej się u stóp boga”; „Mył ja te ręce tak, żeby wstyd zmyć, no ale żeby wstyd zmyć wódką, to ją pić trzeba, nie na ręce lać, a pić już ja nie chciał, skoro ja taką spotkał kobietę”.
I wreszcie ciekawa jest kwestia pochodzenia niektórych bohaterów Chołodu. Wywodzą się ze świata „złożonych tożsamości etnicznych dawnego polsko-niemiecko-czeskiego pogranicza”. Kiedy jeden z nich mówi, że jest z Polski, choć przecież nie jest Polakiem, ktoś może uznać to za kolejną prowokację Autora. Lecz jeśli zna się na przykład wypowiedzi Szczepana Twardocha na temat śląskości albo treść książki „Kajś” Zbigniewa Rokity, wtedy można zrozumieć całą sprawę. Zresztą przy tym wątku jako ładnej puenty można użyć słów jednej z bohaterek: „Ocean jest moją jedyną ojczyzną”.
Chołod, czyli nigdzie i wszędzie.
Potem zaczął padać śnieg. I padał, padał, i padał. Potem umilkły fale przyboju, ocean ściął się w lód, nie szumiał już, jeno trzeszczał i trzaskał, kiedy wiało, a wiało ciągle, i pokrył się śniegiem, i już nie było ni brzegu, ni senduchy zielonobrązowej, ni oceanu, jeno niebieska biel pod granatowym niebem i my. (…) Nie było zwierząt. W ciemnościach ich nieobecność nie była widoczna, ale kiedy wróciło pierwsze słońce i tygodniami nie widział ja niczego żywego poza Ljubow i Gabaidzem, chociaż ten był żywy inaczej, zupełnie inaczej, to wtedy ich nieobecność uderzała mnie najbardziej, aż że ja wątpić zaczynał: czy ja li to dalej na Ziemi, czy może los nas na jakąś inną zamarzłą na kość planetę zaniósł, zimną i bezludną?
Rafał Kowalski
Szczepan Twardoch, Chołod, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 416