Stawał wtedy w oknie z kubkiem w dłoni, spoglądał na ulicę i widoczny kawałek rzeki, na różne rzeczy, które się działy: bezpańskie psy przetrząsające śmietniki w poszukiwaniu resztek, torebki po rybie z frytkami i puste puszki targane gwałtownie porywistym wiatrem i deszczem, barowych maruderów zataczających się w drodze do domu. Bywało, że ci zataczający się mężczyźni podśpiewywali. Innymi razy słyszał ostry, napalony gwizd oraz śmiech i cały się spinał. Wyobrażał sobie, jak jego córki dorastają i ruszają w ten męski świat.


Ta książka (wydana przez Wydawnictwo Czarne) na niewielu stronach (nawet nie stu) kusi narracją gęsta, mądrą i z przesłaniem. Stoi za nią irlandzka pisarka Claire Keegan i tłumacz Krzysztof Cieślik, który m.in. w ubiegłym roku brawurowo przełożył na polski wspaniałą powieść Shuggie Bain Douglasa Stuarta.


Autorka zainspirowała się prawdziwymi wydarzeniami ze swojej ojczyzny: w domach samotnej matki i pralniach sióstr magdalenek przez kilkadziesiąt lat ukrywano, więziono i zmuszano do ciężkiej pracy dziewczęta i kobiety. Doszło do wielu zgonów ich oraz ich dzieci. I choć to powieść z postaciami fikcyjnymi, czyta się ją jak reportaż.


W irlandzkim miasteczku w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. „Sztylety zimna” wślizgują się pod drzwiami i podcinają nogi „tym, którzy wciąż klękali do odmawiania różańca”. Miejscowa rzeka jest ciemna „niczym stout” i wzbiera deszczem. Mgła „zwisa płachtami i strzępami” i opada na mieszkańców. Czasy są surowe, coraz więcej z nich traci pracę („Licytator powiedział, że firma stanęła na amen i równie dobrze mogłaby sprzedawać lód Eskimosom”). Główny bohater handluje węglem, zarabia na szczęście swojej żony i ich piątki ich dzieci. Myślami wraca do przeszłości, z jej cieniami i blaskami, co może mieć wpływ na jego teraźniejszość i przyszłość.


Stanie przed dylematami, które mogą położyć na szali jego codzienność. Wie o tym, dlatego coraz bardziej jest niespokojny. W ogóle siła tej książki tkwi choćby na tym, że atmosferę niepokoju – nie wprost – mogą wywoływać spuszczone oczy posągu Marki Boskiej, dźwięk klucza przekręcanego w zamku, ostry gwizd w oddali za oknem, spojrzenie opadnięte na listwę na podłodze i sunące po niej wzdłuż ściany. Również widok dziewczynki wytrąconej z równowagi na „widok czegoś, czego inne dzieci łaknęły”.


Autorka Drobiazgów takie jak te docenia znaczenie szczegółu, jak w tym zdaniu: „Loretta, najmłodsza, choć nieufna wobec ludzi, dostawała złote i srebrne gwiazdki w zeszytach do kaligrafii, czytała pilnie książeczki Enid Blyton i zdobyła nagrodę Texaco za rysunek grubej niebieskiej kwoki jeżdżącej na łyżwach po zamarzniętym stawie”.


Czy Bill Furlong – którego jakaś cząstka „zazdrościła [rzece] Barrow znajomości swego biegu, tego, jak łatwo woda podążała swoim nieokiełznanym korytem, tak swobodnie, ku pełnemu morzu” – będzie wiedział, co zrobić? Na pewno wie, co robi, tłumacz, który na przykład „pozwala” bohaterom tej książki mówić ich językiem: „Jak chcesz se w życiu poradzić”, „Ano szóstki”, „Ale jak żem tam zachodził”, „Jesteś jak trza”.

Tylko co z Billem?…


Gdy tak szli dalej, i spotykali kolejnych ludzi, których Furlong znał bądź nie, zorientował się, że zadaje sobie pytanie, jaki jest sens żyć, nie pomagając sobie nawzajem. Czy to możliwe, żeby iść przez te wszystkie lata, dekady, przez całe życie, nie zdobywszy się ani razu na odwagę, by przeciwstawić się temu, co tam jest, a mimo to nazywać się chrześcijaninem i patrzeć na siebie w lustrze?.

Rafał Kowlaski

Claire Keegan, przekład Krzysztof Cieślik, Drobiazgi takie jak te, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, s. 96