Wozy ruszają. Nikt nie został, więc samochód kapitana także może jechać. Oprócz Skulicha w środku są kierowca i młodszy stopniem oficer. Muszą nieco przyspieszyć, żeby dogonić ostatni wóz strażacki, jednak asfalt po obu stronach drogi zaczyna się topić, a dym gęstnieje i ogranicza widoczność do kilku metrów. Kierowca zwalnia, obroty spadają i auto się dusi. (…) Na ucieczkę asfaltem jest za późno. Nawierzchnia rozpływa się pod stopami i bije od niej żar z pieca hutniczego. Skulich wie, że front ognia zaraz do nich dotrze. Dokąd uciekać, skoro w dymie nie widać własnej ręki?.
W pierwszym tomie Antologii polskiego reportażu XX wieku (pod redakcją Mariusz Szczygieł) jest tekst Wacława Sieroszewskiego z 1903 roku o pociągu uwięzionym przez śnieżycę. Kiedy czytam: „Zamieć śpiewała nad nami hymn zwycięski”; „Wiatr gwizdał zuchwale”; „Ponad tym wszystkim unosiło się wściekłe wycie rozwydrzonej zamieci” – czuję, że mam do czynienia z żywym organizmem. Podobnie mam przy lekturze książki Ogień wyszedł z lasu autorstwa Dawid Iwaniec (wydanej przez Dowody na Istnienie). Tu śnieżycę zastępuje ogień.
Autor podjął się reporterskiej rekonstrukcji tego, co stało się w lasach w okolicach Kuźni Raciborskiej latem 1992 roku. Już po układzie rozdziałów widać, że czytelnicze oczy chce pchać coraz szybciej – zamiast klasycznych tytułów rozdziały zaczynają zdania w stylu: „16:17 – Pożar się rozprzestrzenia, są spalone samochody i poparzeni ludzie. Potrzebne karetki”. Dokładnie o 16:17 – ten zabieg wzbudza też szacunek dla jego drobiazgowej pracy.
Reportaż to też codzienność pojedynczych ludzi. W tej książce jest kolejarz zwany dzięciołem – bo młotkiem na długim trzonku opukuje koła wagonów w poszukiwaniu usterek. Są dowódca straży z wąsem dodającym mu powagi i właściciel kiosku w Katowicach. Epizodyczne, lecz ważne role grają pilot amerykański i doktor – który w Rudach buduje szpitale, dokumentuje pieśni ludowe, opisuje czterysta nieznanych wcześniej gatunków chrząszczy.
Te postacie wymienione są w Ogniu… z imienia i nazwiska. Ba, kioskarz „co rano po godzinie piątej zaczyna dzień od rozpakowania paczki z prasą i poukładania gazet na półkach” i marzy o wiatraku do swego „blaszanego pudełka”. Na strażaka czeka zupa ogórkowa i patelnia z kopytkami, a jego żona obawia się, czy mąż zdarzy zjeść ten obiad. Zaś para zakochanych z Łączy chce wziąć ślub w zabytkowym drewnianym kościele mimo płonącego wroga u ich bram.
Tak Dawid Iwaniec na pierwszy plan wybija i uwiecznia tych, którzy mogliby zniknąć na tle wicepremiera, głównego naczelnika straży czy ostatniego cesarza niemieckiego. I podkreśla ich rolę w zjawiskach głośnych i zbiorowych – jak nagłaśnianie złego stanu technicznego sprzętu pożarniczego („Prawda jest taka, że pożary w Polsce udaje się gasić determinacją strażaków i ochotników”), proces wytoczony PKP na niebotyczne odszkodowanie, globalne ocieplenie, szkody wyrządzane przyrodzie przez przemysł i bezmyślną wycinkę drzew.
Autor nie zapomina o zwierzętach, ludzkich hienach i tych, którzy wspierają strażaków – jak starszy mężczyzna, który „codziennie pakuje na rower skrzynkę jabłek ze swojego sadu i jadąc wzdłuż zaparkowanych przy drodze wozów, w każdym z nich zostawia po kilka sztuk”. Bohaterowie tej książki wspierają się i kłócą; zastanawiają się, czy pewne sytuacje to kwestia cudu, czy jednak przypadku.
Oczywiście jest też on, ogień i sposób jego przedstawienia. To za sprawą żywiołu i Dawida Iwańca chmury dymu na niebie są jak nasączone krwią. Pożar „pręży się, miota i sroży jak wypuszczona z klatki głodna bestia”. Jest coraz bardziej arogancki i rozzuchwala się do tego stopnia, że „miota płonącymi kawałkami drzew na odległość ośmiuset metrów”. Przyczaja się, rusza z impetem w stronę walczących z nim. Rozpędza się, wspina na korony drzew, przesuwa bardzo szybko do przodu. A zadyszki dostaje wtedy, gdy już doszczętnie wypali wszystko wokół, również tlen.
Ta książka, jak Pogo Jakub Sieczko wydane przez Dowody na Istnienie trzy miesiące wcześniej, atakuje z siłą płonących szyszek, wyrzucanych w powietrze po eksplozji koron drzew zajętych ogniem.
Przemieszczające się morze mrówek oznacza, że prawdopodobnie przed czymś uciekają. Tak przynajmniej myśli Zygmunt Tomaszek, gdy w środę dwudziestego szóstego sierpnia natyka się na nieprzebrane kolonie owadów, które przekraczają leśną drogę. Idą na północ. Na ich widok mężczyznę przechodzi dreszcz. Wprawdzie Niezdrowice leżą kilkanaście kilometrów od pożaru, na odległym północnym krańcu lasu, i wydaje się mało realne, aby ogień doszedł z okolic Kuźni aż do leśnictwa Tomaszka, ale przyroda najwyraźniej wie lepiej.
Rafał Kowalski
Dawid Iwaniec, Ogień wyszedł z lasu, Wydawnictwo Dowody na Istnienie 2022, s. 308