W jesienne popołudnia przeglądam “przydasie”. Są to przedmioty niepotrzebne, które żal wyrzucić, bo mogą jeszcze się przydać.
Pierwsze „przydasie”, upchnięte najgłębiej, pochodzą sprzed pół wieku. Wyjmuję je, wycieram z kurzu, przeglądam i odkładam na miejsce. Tyle wspomnień. Drewniana skrzynka z wypalonym znakiem Poczty Polskiej, karafka na wodę i butelka z ciętego kryształu, stare wydania dzieł Conrada i radio w fornirowej obudowie. Leżą sobie cichutko w barwie sepii, podkreślanej łagodnym blaskiem lampki.
Książki stoją najwyżej, ciasno upchnięte w podwójnych rzędach. Każda z nich, jak się okazało, gdy po kolei je otwierałem i oglądałem pod lampką, zawierała szczątki motyli, które w domu zakończyły żywot. Znajdowały je moje dzieci i wkładały do książek, żeby owady po śmierci mogły dalej podróżować. Nieważkie istoty, po tylu latach nieco już wyblakły, ale wciąż zachwycają urodą. Zsuwałem je spomiędzy kartek na otwartą dłoń. Były tak delikatne, że ledwo rozpoznawalne. Ich skrzydełka lekko drżały, poruszane oddechem. Długo studiowałem barwy każdego z nich, zanim z powrotem spoczęły w ciasnym grobowcu “Lorda Jima”, “Nostromo”, “Smugi cienia” i “Jądra ciemności”.
Na najniższej półce postawiłem radio. Klasyczne, duże, już tranzystorowe, ale jeszcze w meblowej obudowie. Okazało się, że po tylu latach wciąż działa. Gdy włączyłem je drżącym palcem, na rozświetlonej, prostokątnej szybce ukazały się nazwy miast i stacji, z którymi w dzieciństwie kojarzył mi się cały świat: Prag, Berlin, Moscow, Roma, Liubliajna, Zagreb, Paris, Stockholm, Bratislava, Wien i jeszcze wiele innych. Najeżdżałem pokrętłem na każdą z nich i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że docierały do mnie słowa i dźwięki zamrożone w eterze od pół wieku. Kobiece i męskie głosy zanikały między falami, by po chwili wynurzyć się i nałożyć na brzmienie starych fortepianów, grających Bacha, Schumanna albo Chopina. Może stare radia wiodą swój żywot nawet, gdy nie grają od dziesięcioleci?
Najpierw nastawiłem Moskwę. Tam Vladimir Horowitz cudownie grał Chopina. Potem przekręciłem gałkę na Berlin. Spikerka opowiadała o duchowym zamroczeniu i obłędzie Roberta Schumanna, i o tym jak w zgiełku karnawału jednym susem skoczył przez barierę mostu do lodowatej wody Renu, skąd musieli go wyłowić miejscowi rybacy. Potem żył jeszcze przez lata, mówiła, w prywatnym zakładzie dla obłąkanych. Jego żona, Clara, mogła tylko zaglądać do niego przez otwór w drzwiach pokoju.
Kilka ruchów pokrętła i Berlin zmienił się w Bratysławę. Tam jakiś starszy głos opowiadał, o cmentarzach, które nie mają ogrodzeń, które są otwarte i rozciągają się na otwartych łąkach albo rozmieszczone są w domowych ogrodach. Te cmentarze są wolne od smutku, mówił. Pokazują, jak zwodniczy i przesądny bywa strach przed śmiercią. Patrząc na takie cmentarze, ulokowane obok codzienności, a nie w odosobnieniu, uczymy się patrzeć na śmierć z innej strony. Może tak jak pisał Milan Rufus: “Tylko z przodu śmierć budzi strach. Z tyłu wszystko jest nagle pięknie niewinne”.
Radio zaczęło grać coraz ciszej, więc czym prędzej przekręciłem gałkę na ostatnie miasto na skali. Ratyzbona. Audycję nadawano z domu Keplera. W jednym z pokoi zgromadzono instrumenty, które Kepler skonstruował, aby badać niebo. Wśród nich stoi jedno, bardzo skomplikowane urządzenie. Kepler wymyślił je dla siebie. Będąc zatwardziałym pijakiem, nie chciał bez przerwy zaglądać do beczki i sprawdzać, ile zostało w niej wina. Wymyślił coś, co pokazywało mu poziom trunku. Niektóre z odkryć Keplera stały się prawami obowiązującymi do dzisiaj, inne okazały się fałszywe. W Ratyzbonie czyjś głos zastanawiał się, czy wino doprowadzało Keplera do prawdy czy do fałszu. Konkluzji już nie udało mi się usłyszeć, bo w tym momencie radio zgasło. Mimo to pojąłem jedno: te kilka metrów, które dzieliło instrumenty do badania nieba i beczkę z winem, i te kilka metrów kwadratowych mojego pokoiku z „przydasiami”, może stać się przestrzenią równie pełną przygód i sensu jak podróż do najodleglejszych miejsc na świecie.
Robert Majewski
Zdjęcie: Patryk Ogorzałek | Agencja Gazeta