Przysiedli się do mojego stolika. Właściwie to był stół biesiadny na wiele osób, z ławami po obu stronach. Nawet nie zapytali, czy mogą. W końcu to oni byli u siebie, nie ja.
Knajpa była długa i wąska. Przypominała wagon towarowy, przyczepiony do pociągu jadącego donikąd. Wszyscy tu wyglądaliśmy, jakbyśmy skądś uciekali, ale tych dwóch to już najbardziej. Jeden z nich miał na przegubie szpitalną opaskę identyfikacyjną.
– Co to za opaska? – zapytał pierwszy. – Z odwyku. Zwiałem na chwilę, żeby się z wami zobaczyć. Postaw mi piwo, nie mam przy sobie hajsu. Zabrali mi wszystko w szpitalu, bandyci jedni. Masz przecież kasę, widziałem jak sprzedawałeś tutaj jagody.
Spoglądałem na nich ukradkiem, jedząc pierogi z jagodami ze świeżej dostawy. Strach było im się przyglądać bardziej uważnie, bo zbieg z odwyku miał łapy, które tylko czekały żeby je wyciągnąć do czyjegoś gardła.
Pierwszy opierał się z postawieniem piwa – bo żona, bo dzieci, bo rachunki trzeba popłacić, bo szmal do domu musi zanieść, ale w końcu uległ. Obaj byli po czterdziestce. W ich towarzystwie łatwo można było dojść do wniosku, że w ten sposób da się jeszcze pociągnąć miesiąc, może dwa. Tyle, że do podobnego wniosku doszedłem przed rokiem.
Kiedy pierwszy przyniósł piwo, zbieg rzucił się na nie jak dziecko na zabawki. Przypomniało mi się wtedy jak w ubiegłe wakacje obaj siedzieli w tym samym miejscu. Ten z łapami jak bochny chleba żalił się, że chyba pójdzie do mamra.
– Za co? – spytał pierwszy.
– Za kreatywność – padła odpowiedź. – Popiliśmy z Joachimkiem i kiedy poszedł za potrzebą, pomyślałem, że wsiądę w jego opla i pojadę do sklepu po jeszcze troszkę substancji. Troszkę mi zeszło z wprowadzeniem myśli w czyn. Na tyle długo, że zona Joachimka powiadomiła w tym czasie policję i urządzili na mnie zasadzkę w bramie do ich obejścia.
– Jaki kretyn, taka kreatywność. – skomentował pierwszy.
– Coś ty powiedział?!
– To nie ja powiedziałem, to Marek Aureliusz.
W tym roku obaj byli nie mniej filozoficznie nastawieni do życia. Opowiadali o jakiejś turystce, która przyszła do knajpy z pieskiem ubranym w kolorowe fatałaszki.
– Jak zobaczyłem to stworzenie – zagaił zbieg z opaską – musiałem się napić ze smutku. Doprowadziliśmy Ziemię do stanu, w którym psa ubiera się w pampersy dla rozweselenia człowieka. Oswoiliśmy na własne potrzeby psy, koty, papugi, chomiki, a nikt ich nie zapytał, czy one tego chcą.
– Co ty pieprzysz – przerwał mu pierwszy – a jest ok, jak topisz wiosną małe kotki?
– Ale tylko te ślepe – szybko odparował zbieg. – Ślepe koty, takie malutkie, które jeszcze nie zobaczyły piękna tego świata, można topić. Takie tu, w Bieszczadach, prawo. Od dziada pradziada. Ale jeśli taki kotek otworzy choćby jedno oko i go zamordujesz, to jest zbrodnia. To tak jakbyś zabił nie tylko kota, ale i wszystko, co on zobaczył. A gdyby zobaczył ciebie? To biada ci do końca życia. To już lepiej jakbyś się sam utopił.
Robert Majewski