Statystycznie wykluczenie komunikacyjne ma twarz kobiety: mieszkanki wsi, emerytki, mającej problemy ze zdrowiem, bez prawa jazdy. Tyle statystyka. Ale życie to nie tylko statystyka. Transport publiczny nie dociera do jednej czwartej wsi w całej Polsce. A na tych wsiach mieszkają dzieci, które muszą dostać się do szkoły a młodzież na studia, ludzie bez prawa jazdy, którzy muszą dostać się do pracy labo załatwić sprawę w urzędzie, chorzy, którzy muszą dojechać do lekarza albo apteki.

Koniec stycznia. Rano. Stoję na przystanku. Obok mnie schorowana emerytka. Znamy się od lat. Lekarza ma na dziesiątą. Autobus jest przed siódmą i to do niego trzeba się dopasować. Do wyprawy do Płocka też musi się przygotować. Ma w torbie kanapki, leki, jakiś napój. Czas przed lekarzem jakoś przepędzi. Z przystanku powoli doczłapie się do przychodni i poczeka w cieple. Cała wizyta u lekarza to piętnaście minut.

Potem jest gorzej. Autobus do domu ma o trzeciej po południu. Wiosną i latem, jak jest ciepło, czeka na ławeczce na skwerku. Po sklepach nie chodzi, bo po co? Emerytury ledwo starcza na miesiąc. Zresztą, targać ciężkich siatek już nie może.

Tego samego dnia. Płock. Trzecia po południu. Na przystanku spotykam kolejną znajomą, też emerytkę. Wraca od schorowanego, sędziwego już ojca. Jeździ do niego codziennie. Tylko ona się nim opiekuje. Wyjeżdża o siódmej, wraca o trzeciej, a jak trzeba to i o szóstej wieczorem. I tak w kółko. Mówi, ze najgorsze są weekendy. Wtedy nic nie jeździ. Najczęściej o transport prosi syna. Ale on mieszka kilkadziesiąt kilometrów od niej. Nie zawsze może. Pracuje w soboty i niedziele. Wtedy są straszne nerwy, bo musi prosić o podwiezienie sąsiadów albo znajomych.

W autobusie. Po południu. To kurs szkolny. Wszyscy jedziemy ściśnięci jak śledzie w beczce. Obok mnie młoda kobieta. Mieszka sama. Mąż wyjechał do pracy w Niemczech. Ma troje dzieci w wieku przedszkolnym. Nie pracuje. Bardzo by chciała, ale do przedszkola ma prawie pięć kilometrów, a do najbliższego sklepu trzy. Autobusy kursują w takich godzinach, że połączenie pracy z odstawieniem i odebraniem dzieci z przedszkola nie wydaje jej się możliwe. Dlatego prawie nie wychodzi z domu.

Strategia dostania się ze wsi do miasta jest jedna: samochód. Transport publiczny na prowincji ustala się pod szkoły. Większość autobusów nie kursuje w ferie i w wakacje, żaden w weekendy. W tygodniu ostatni odjeżdża z Płocka o w pół do siódmej wieczorem. Druga zmiana kończy pracę o dwudziestej drugiej. Bez samochodu nie ma jak wrócić.

Jest jeszcze jedna strategia. Najprostsza. Zostać w domu. Stosują ją najczęściej ludzie starsi, niepełnosprawni i schorowani.

Tak wygląda krajobraz transportu publicznego po upadku dwóch cesarstw: pekape i pekaes. Samorządy próbują coś zrobić, ale nie mają pieniędzy. Komunikacja miejsca podnosi stawki z kilometra, bo wszystko idzie w górę. W rezultacie kursów jest coraz mniej. Kolejne rządy obiecują poprawę sytuacji. Zwłaszcza przed wyborami. W perspektywie kolejne. Znowu zaczynają obiecywać. Dla porównania sytuacja w Czechach i na Słowacji (krajach o podobnej zamożności jak Polska) jakoś sobie poradzili z transportem publicznym. Nie jest różowo, ale jest z kogo czerpać inspirację. No bo nie ze Szwecji, gdzie pasażer może zamówić telefonicznie autobus na mniej popularny kurs.