Gdy na Lwów spadły bomby – czułem wściekłość. Zbombardowano miasto, które do jakiegoś stopnia uważałem za swoje. Byłem i jestem z nim związany i wcale mi nie przeszkadza, że nie panuje nad nim Polska. (…) Czuję się związany również z Berlinem, Skopjem czy Sarajewem i mógłbym tak wymieniać i wymieniać. Na tym polega Europa. (…) Lwów jest jakoś tam moim miastem, ale niekoniecznie moim jako Polaka, tylko moim jako Ziemowita Szczerka. Który, tak to wygląda, jest Polakiem, bo socjalizował się w polskiej kulturze i uważa ją za swoją. I raz ma ochotę szukać we Lwowie polskich śladów, raz – austriackich, żydowskich, ormiańskich, a innym razem delektować się jego ukraińskością.
Ziemowit Szczerek tytułowe miasto najpierw sobie wyobraził – pod wpływem fotografii sprzed lat, lektury „Wysokiego zamku” Stanisława Lema (lwowianina przecież), obejrzeniu przedwojennych filmów ze Szczepciem i Tońciem. Spakował mandżur i ruszył tam jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Na miejscu poczuł się, jakby „zobaczył nagle zwłoki kogoś, kto od jakiegoś czasu nie żyje, ale wstąpił w niego duch innej osoby i ożywił jego ciało. Tak, Lwów był żywym trupem, zombie”. I co? I do tego miasta ciągle wraca; ba, napisał o tym książkę (wydaną przez Wydawnictwo Czarne).
Wraca i podsłuchuje, by zebrać vox populi – przy czym uprzejmie przyznaje, że zachowuje się nieelegancko. Wyobraża sobie, że jest małym Lemem i chodzi jego śladami. Lekko pijany spaceruje po dzielnicy Zamarstynów, jak pisze, przez „powietrze rozświetlone jasnym słońcem, bujany zielenią natury tak rozłożonej w tym zdziczałym świecie, że wydawała się jakąś środkowoeuropejską wersją dżungli”. Wdycha przy tym „zapach południa Europy” oraz „mocny i egzotyczny aromat kawy z pobliskiej fabryki”. I wzrusza się. Czym? Że „w tym świecie absolutnego rozkładu formy ludzie próbują estetyzować przestrzeń. Że zamiatają klepiska przed obłażącymi z farby furtkami, że układają ułomki cegieł wokół dziko rosnących kwiatków pomiędzy płotem a jezdnią, a potem te ułomki malują farbą”.
W tej książce wzruszy się nieraz. Na przykład na cmentarzu Orląt Lwowskich („Jestem, jak wszyscy, uwikłany w te narodowe histerie i wzmożenia, jestem wobec nich bezsilny, bo rozpleniły się, zajęły całe terytorium ludzkiego życia”). Albo gdy podchodzi do niego staruszka, która słyszy, że mówi po polsku i rzecze doń polskim „lwowskim”: „Ta czujcie si u siebi, bo on jest też wasz, tyn Lwów”. A wtedy on, jak pisze, o mało nie eksploduje ze wzruszenia.
Choć, co widać też w cytacie zamieszczonym na początku tego tekstu, chłonie Lwów nie tylko „polski”. Zresztą jest wrogiem wszelkich nacjonalizmów (pisze o tym choćby na przykładzie lwów z cmentarza Orląt), stereotypów, stawiania się w pozycji bycia lepszym od innych. I chłonie Lwów nie tylko ten z folderów turystycznych, lecz również w dzielnicy Sychów, lwowskiej Nowej Hucie. Wchodzi do tamtejszej knajpy i słucha poruszanych tematów: „od pracy w Polsce po Banderę, że nikt nie będzie Ukrainie mówił, jakich bohaterów ma czcić, od cen samochodów i miejsc, gdzie lepiej ich w Polsce nie kupować (okolice Kielc i województwo lubuskie), po Putina, że jest >>chujło<<, ale i tak wychodziło przez cały czas na to, że wszyscy mówią o tym, że dawniej było lepiej”.
No właśnie… Szczerek w swoim „Wymyślonym mieście…” rozmawia i pisze o Stalinie i odźwiernym Paszczence; Sikorskim i pisarzu Andruchowyczu; o księciu Danielu Halickim i malarzo-publicysto-historyku Kostyrce; o Banderze i królu artystyczno-intelektualnego Lwowa Iwaszczyszynie; Lemie i baciarach idealizowanych i prawdziwych; o cesarzu Franciszku Józefie i burmistrzu Sadowym; o mieszkańcach tego kraju uciekających przed wojną do Lwowa ze wschodu i odpowiadających: „Teraz to już Ukrainiec” na pytanie: „Ty Rosjanin czy Ukrainiec?”…
Kto wie jednak, czy kwintesencją tych dywagacji nie jest emerytowany robotnik pan Saszko, który opowiada nie tylko o swojej wnuczce jeżdżącej na szparagi do Niemiec ze zmarnowanym kręgosłupem: „I po to, pytał pan Saszko, zapierdalałem jak głupi, tytanem pracy po to, mówił, byłem, żeby teraz patrzeć przez szybę, jak cwaniaki, niebieskie ptaki, wpierdalają kolibry w śmietanie, a mnie nie stać nawet na to, żeby wnukom pieniądze jakieś dać na urodziny? Po to? Że brzydko było, że nie było gdzie pójść? Jak nie było?! Kina, teatry, dyskoteki nawet były, a na wódkę to zawsze gdzieś było można, więc niech go nawet nikt nie wkurwia”.
Wspomniany Włodko Kostyrko jakby rozwija słowa pana Saszki – gdy mówi Autorowi, że po to Ukraina ma niepodległość, by „jej mieszkańcom było lepiej niż w jakimkolwiek państwie, polskim, radzieckim, austriackim, jakimkolwiek”. Pyta przy tym:
Jeśli ma być gorzej, to po ciężką cholerę nam własne państwo?”.
W ten sposób Lwów staje się jeszcze bardziej uniwersalny. I realny.
„Później, jadąc uliczkami lwowskich przedmieść, nadziałem się na brodaczy z pałami i kijami. Zatrzymali mnie. Przeprosili za kłopot, ale szukają dywersantów, i czy ja przypadkiem nie jeden z takich.
– Polak – mówię – dziennikarz.
Pokazałem legitymację. Przeprosili za nieprzyjemności i życzyli szerokiej drogi.
– My – powiedział najmniej brodaty, taki, co to by chciał być brodaty, ale mu nie wychodziło – seminarzyści. Z seminarium duchownego. Z Bogiem.
Rafał Kowalski © 2023
P.S. Ziemowit Szczerek będzie gościem Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki im. Themersonów; spotkanie autorskie z nim 19 kwietnia (18:00) poprowadzi Renata Jaskulska.
Ziemowit Szczerek, Wymyślone miasto Lwów, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 248