Wydawało się, że jeśli ktoś już tu przybył, musiał stawić czoła ostatecznym pytaniom o naturę ludzkiej egzystencji. Środek kontynentu był nie tyle miejscem, co raczej obecnością, w której zawierało się wszystko i wszystko w niej rozpływało – taką, która przypominała nam, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata. Ten środek obnaża naszą pychę, plasuje nasze istnienie na ogromnym tle geograficznego czasu. Tu nigdy nie mógłby stanąć Partenon czy Pałac Dożów. Tu nauczycielem jest sam teren”.

W tej książce Marka McKenny (wydanej przez Art Rage) nauczycieli jest co najmniej kilkoro. Historyk i góra, policjant i czaszka, tłumacz i łańcuch… Uczą, co w życiu istotne nie tylko w ojczyźnie autora Powrotu do Uluru.


Bill McKinnon – biały policjant, fotoreporter-amator i poeta – zabija Aborygena Yokunnunę w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Nie jest wyjątkiem. Autor dowodzi, że od roku 1928 do 1935 pięciu policjantów „zostało zawieszonych w wykonywaniu obowiązków na czas procesów lub dochodzeń związanych z zarzutami o okrucieństwo wobec Aborygenów”. Każdy z nich został uniewinniony, choć na tym nie kończy się historia z udziałem „naszego” stróża prawa.


Czego może uczyć jego postawa? Gdy pada zdanie: „Szybko się nauczył, żeby nie mówić głośno o tym, co dzieje się na pograniczu”, wielu z nas może pomyśleć, że w takich sytuacjach trzeba być głośnym. Bo milczenie i tak „mówi więcej niż tysiąc dokumentów”. Jeśli policjant rzecze jedno, a w swoich dziennikach patrolowych pisze co innego – można się obawiać, czego będzie uczył swoją córkę, z którą pozuje na zdjęciu zamieszczonym w „Powrocie…”. I że nie warto iść za jego przykładem.


Dziennik i tak zostaje odnaleziony, jak też czaszka zabitego Aborygena. To zasługa historyka i reportera McKenny. W pewnym momencie dzieli się obawą, co będzie, gdy bliskim policjanta powie, co chce zrobić ze swoim odkryciem – bo przecież to oni dopuścili go do pamiątek po McKinnonie. Co nie znaczy, że nie wie, jak się zachować.


Nikt mu nie mówi, co ma zrobić. Jak też on nie wygłasza kazania, tylko swoją pisarską soczewkę skupia na przykład na konstablu Williamie George’u Murray’u: weteranie bitwy pod Gallipoli, którego „wrażliwość została zabita przez wieloletnią służbę w wojsku i na pograniczu”; i na antropolożce z Uniwersytetu w Sydney Olive Pink, która do Ministra Spraw Wewnętrznych pisała, że on nie ma pojęcia, jak „potwornie rzadko grano fair” wobec Aborygenów. Nie zamierzała „ustawać w naprzykrzaniu się władzom, póki sprawiedliwości nie stanie się zadość”.


Swoje ważne role w tej książce odgrywają nie tylko ludzie. Również łańcuch zabezpieczający, rozpięty na stoku góry Uluru jako pomoc dla wspinaczy. Dla jednych był pomocnym przedmiotem, dla drugich wymownym symbolem „nie tylko lekceważenia ich praw przez białoskórych, lecz też łańcuchów, którymi skute było ich życie: płotów, granic, okowów na szyję i kajdanek, pojedynczych mordów i masakr, bezliku zarządzeń i decyzji politycznych, przy wydawaniu których nikt nie pytał ich o zdanie”.


I wreszcie ona, góra Uluru: świadek piękna i okrucieństwa, doświadczająca na sobie sacrum i profanum, „wypiętrzająca się z równiny jak katedry Anglii i Francji”. To właśnie ona może połączyć to, co wydaje się nie do połączenia. I to bez udziału łańcucha.


Mark McKenna stara się uwieść opisami krajobrazu („Równiny i pagórki ciągną się aż po horyzont, pulsując w oślepiającej mgiełce ochry i czerwieni”). Prezentacją swojego wnikliwego śledztwa z oddaniem głosu wszystkim stronom. Stopniowaniem napięcia, jak wtedy, gdy prezentuje wędrówkę komisji śledczej do miejsca zdarzenia – przy tym wątku można się nieźle pośmiać i zatrwożyć. Albo gdy policjant po latach przybywa tam, gdzie mieszka jeden z tych, których ścigał. W pewnym momencie dzieli ich paręset metrów i…


Możliwe, że ta książka w języku polskim nie byłaby taka, jak jest, gdyby nie tłumaczenie Tomasz Gałązka. Po sposobie, w jaki przełożył na przykład To jest wasz kraj, to jest mój kraj Woody’ego Guthriego, Sny o pociągach Denisa Johnsona, Tylko góry będą ci przyjaciółmi Behrouza Boochaniego czy Linie krwi Jesmyn Ward – również tu udowadnia, że umie i chce jak najgłębiej wnikać w istotę przekazu Autora. Gdy czytam o „wrażych tubylcach”, „pyskatym dzwońcu”, „steraniu trudami pogoni”, „truchłach świeżo rozjechanych zwierząt”, „plugawieniu przez turystów świętych miejsc”, miasteczku „ewidentnie rzężącemu w agonii” i zdania pokroju „Mój dom jest tam, gdzie moje wielbłądy i moje klamoty” – wiem, że tłumacz nie pływa po powierzchni; pragnie najdokładniej oddać klimat australijskiego pogranicza w konkretnym czasie.


Co działo się wtedy i tam, a pod pewnymi względami jakby zawsze i wszędzie.


Byłem nad rzeką Docker, filmowałem coś zupełnie nie na ten temat. [Joseph] poprowadził mnie w miejsce na skraju osady, siedliśmy i wtedy opowiedział mi tę historię. Wtedy jeszcze raczej słabo radziłem sobie z Pitjantjatjara i niezupełnie wiedziałem, o czym mi mówił, ale wydawało się, że opowiedzenie mi o tym jest dla niego ważne, i że go filmowałem. Kiedy dostałem tłumaczenie, po prostu zwaliło mnie z nóg.

Rafał Kowalski

Mark McKenna, Powrót do Uluru, Wydawnictwo Art Rage 2022, s. 280