„Sterowiec pojawił się nad Gdańskiem o godzinie 14.55. Był widoczny przez około 10 minut. Miasto dosłownie stanęło. Tysiące ludzi wyszło na ulice i place, obległo dachy i wzniesienia, by mieć jak najlepszy punkt obserwacyjny podniebnego kolosa (już około godziny 13.00 trudno było znaleźć wolne miejsce chociażby na szczycie Biskupiej Górki). Wiele zakładów pracy i biur na kwadrans zawiesiło działalność. >>Graff Zeppelin<<, lecąc na wysokości 200-300 metrów nad ziemią, minął Biskupią Górkę, niedaleko Krebsmarkt (Targ Rakowy), i zrzucił worek z pocztą, który natychmiast został zaniesiony do urzędu Langgasse (ulica Długa). Okrążył kościół Najświętszej Marii Panny, po czym odleciał nad Zatokę Gdańską w kierunku wschodnim, obierając kurs na Piławę”.
Jan Daniluk (alias Jan Daniluk – Historyk) jest doktorem historii, pasjonatem i badaczem dziejów Gdańska i Sopotu w XIX-XX wieku, znawcą historii z okresu międzywojennego i II wojny światowej. Jest też stylowo ubranym i uśmiechniętym gościem w okularach, przynajmniej na zdjęciu w tej książce – który w swoich oczach ma mapę tych miast z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Podczas spaceru po Gdańsku, tak to sobie wyobrażam, tę mapę w oczach rozwija i nakłada na to, co właśnie widzi. I widzi przeszłość.
Jeszcze nie jest głodny, więc gdy mija Wielką Zbrojownię, nie wchodzi do restauracji z automatami >>Zeughaus-Automat<< GmbH. Do tamtejszego salonu firmowego porcelany Rosenthala też nie; może następnym razem, kiedy jego żona wręczy mu kieszonkowe. Spaceruje, więc nie wsiada do tramwaju jadącego przez Złotą Bramę; również do taksówki, w której za pokonanie pierwszych sześciuset metrów zapłaciłby pięćdziesiąt fenigów. Nawet jeśli to Chevrolet, najpopularniejsze auto w Wolnym Mieście przynajmniej w październiku 1934 roku.
Z podziwem spogląda na hotel Continental, jeden z największych i najlepszych w mieście, jedną z „wysp polskości w coraz bardziej brunatniejącym Gdańsku”. Woli nie zapuszczać się w rejon dzisiejszego osiedla Osiek – wie, że tam nawet policjanci w mundurach pojawiają się rzadko, a jeśli już, to „tylko większą gromadą i samochodami”. Co zrozumiałe, wolałby nie trafić do kostnicy miejskiej na Górze Gradowej. Z tego samego powodu nie ryzykuje jazdy bobslejem po torze saneczkowym w Jaśkowej Dolinie, z jego ostro wyprofilowanymi zakrętami. Lepiej udać się na przykład do Doliny Radości, by zobaczyć tamtejszy zwierzyniec z jeleniami, dzikami, wilkami i bizonem. Może tym razem wilki nie uciekną.
Miasto to również ludzie. Z szacunkiem kłania się mijanej Almie Richter, jednej z „najbardziej charyzmatycznych i rozpoznawalnych kobiet międzywojennego Gdańska”, zaangażowanej w wiele organizacji kobiecych. To dzięki jej staraniom powołano miejski program pomocy dla osób starszych i aktywny związek gospodyń domowych; stworzono kilkadziesiąt mieszkań dla niezamożnych emerytów.
Doktor Jan podobnie reaguje na widok Anny Tuschinski zwanej Mateczką Esperanto i Anne Kurowski-Schmitz, pierwszej adwokatki dopuszczonej do zawodu. Trzyma za nią kciuki. Macha mu żona Gerharda von Donopa, najlepsza gdańska narciarka w okresie międzywojennym. On ja pozdrawia (choć nie zna jej imienia), podobnie jak małego adwentowego kolędnika z jego własnoręcznie zrobioną szopką.
Doktor to człek odważny (gdyby było inaczej, nie spędzałby tylu godzin w czytelniach i archiwach), nie czuje więc strachu, gdy przechodzi obok Karla Wessela: pięćdziesięcioletniego rybaka ze Schnakenburg (Komary) na Wyspie Sobieszewskiej: zabił swoją trzecią żonę (rybak, nie Doktor) i wzbudził tym podejrzenie, czy tego samego nie zrobił z poprzednimi. Doktor może nawet mu współczuje, bo wie, co czeka sprawcę. Zna też los harcmistrza Jana Ożdżyńskiego, który pobiegnie korytarzem budynku Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych, kiedy do gmachu wedrą się esesmani. Kto wie, może żal mu nawet przedsiębiorcy Arturowi Raube zwanym Grabarzem Oliwy.
W każdym razie jego serce prawdopodobnie pęka z myślą o tym, co spotka gdańskich i sopockich Żydów – którzy z powodu antysemityzmu nie mają łatwo przez cały okres międzywojenny w Wolnym Mieście. To miasto wkrótce zmieni się wkrótce również w obszar polowania na Polaków.
Nie wiem, jak reaguje na widok dwudziestosiedmioletniej Włodzimiery B., która zostanie aresztowana przez policję gdańską za nierząd. Ale cieszę się, że później opisze historię jej i jej koleżanek. Jakby trochę pozazdrościł swoim współczesnym reporterskim znajomym z Gdańska: Dorota Karaś i Marek Sterlingow.
Doktor Jan skończył spacer po Gdańsku i pojechał dokończyć przechadzkę w Sopocie. W tym czasie nie urodzili się jeszcze jego tamtejsi znajomi: reporterka Magda Grzebalkowska, mole książkowe Ania Switajska i Szymon Switajski i inni… Wobec tego w przeciwieństwie do niego nie widzą, dlaczego ich miasto nazywane jest „Monte Carlo Północy”, i czemu tak dużo ciał bankrutów leży w „alei wisielców” i wyłowionych wokół „kładki topielców”. Nie mają jeszcze szansy wzięcia udziału w jednej z sopockich zabaw karnawałowych. On ma, ale tym razem rezygnuje (żona jeszcze w pracy). Zamiast tego odwiedza Dąb Esperantystów, zanim zetną go naziści, bo nie będą mogli docenić „idei pokojowego współżycia narodów wymyślonej przez polskiego Żyda” Ludwika Zamenhofa.
Wraca do Gdańska, wyjmuje z oczu starą mapę i piszę o tym wszystkim, co widział. Bez „fałszywej nostalgii”, z chwytliwymi tytułami rozdziałów („Do pełna!”, „(Fry)Wolne Miasto”), ze znajomością public relations (podtytuł rozdziału „Kara śmierci”: „Informujemy, że poniżej znajdują się opisy brutalnych zbrodni. Osoby szczególnie wrażliwe prosimy o pominięcie lektury tego rozdziału”). Wyda to Wydawnictwo Marpress, przeczytają wspomniani jego znajomi gdańszczanie i sopocianie; również molka książkowa z Gdyni Dagny Kurdwanowska, książkowa molka gdańska Hania Łozowska i inni… Przynajmniej tak myślę i zachęcam. W każdym razie przeczytałem to już, ja, człowiek z Mazowsza, który Trójmiasto lubi i ceni.
A Doktor Jan ruszy pewnie na kolejny spacer. Skoro używa zwrotów: „Losy większości jego zbiorów są do dziś nieznane”, „Do dziś nie wiadomo, co stało się z kolekcją”, ma jeszcze trochę do okrycia i opisania.
„Ciekawostką jest, że właśnie w czerwcu tego roku, podczas tradycyjnych obchodów nocy świętojańskiej w Jaśkowej Dolinie, organizowanych pierwszy raz po dziesięcioletniej przerwie spowodowanej wybuchem i konsekwencjami I wojny światowej, słup na festynowej łące zwieńczony został… anteną radiową. Podczas zabawy z ustawionych głośników można było posłuchać muzyki emitowanej na falach radiowych zagranicznych rozgłośni. Według dziennikarzy, którzy relacjonowali to wydarzenie, dla zdecydowanej większości mieszkańców była to pierwsza w ogóle okazja w życiu, by posłuchać radia w przestrzeni publicznej”.
Rafał Kowalski
Jan Daniluk, Dwudziestolecie pomiędzy. Miniatury o Wolnym mieście Gdańsku (1920-1939), Wydawnictwo Marpress, s. 300