To było w wakacje równo 20 lat temu. Zaczynaliśmy wtedy chóralne wojaże po świecie. Na pierwszy ogień poszła Grecja. Jesienią planowaliśmy koncert z płocką orkiestrą. Mieliśmy śpiewać jakąś operę Verdiego albo mszę Haydna. Już nie pamiętam.

Podróż w autokarze bez klimatyzacji trwała 54 godziny. W jedną stronę. Ktoś w pewnym momencie zmierzył temperaturę wewnątrz auta. Dobijała do 50 stopni Celsjusza. Oddech łapaliśmy nocą.

Na granicach czekało się godzinami – wiadomo, jak to w czasach przedunijnych. Najdłużej – ponad 10 godzin – staliśmy na granicy serbsko-macedońskiej. Na szczęście w nocy. Wcześniej, przez cały dzień, rozpalonym autokarem wrzynaliśmy się coraz głębiej w coś, co jak pisał z wyrzutem Božidar Jezernik, większość Europejczyków nazywała „dziką Europą”.

Przejście graniczne po stronie serbskiej – gdyby nie stanowisko strzelnicze z cekaemem ustawionym na workach z piaskiem – wyglądało jak przydrożna knajpka ze stolikami na zewnątrz. Zamiast kolesi w koszulkach na ramiączkach siedzieli przy nich żołnierze z dyndającymi u boku pistoletami. Siedzieli, pili kawę, herbatę i tak pięknie przepieprzali czas, że aż wióry leciały. Nuda i gorąc. Przez całą noc kawa, papieros, gadka, herbata, papieros, gadka. Młodzi chłopcy.

W tle leciała muzyka. Ich muzyka. Zero amerykańszczyzny, zero rock and rolla, bluesa, popu. Ich zakręcone rytmy, tradycyjne pieśni. Jak ja im wtedy zazdrościłem. Niby „dziki kraj”, a nie wypierają się swojego pochodzenia, swojej przeszłości, swojej chłopskości. U nas było to wtedy nie do pomyślenia. Młodzi wyzywali się od wieśniaków, wytykali sobie pochodzenie albo nie przyznawali się do niego. Nikt nie tańczył przy ludowiźnie. Tańczyło się na dyskotekach albo na rockowych koncertach.

Musiało upłynąć wiele lat, zanim dojrzeliśmy do szanowania tradycji. Pamiętam, jak kilka lat temu byłem na ludowej potańcówce. Przypadkowo trafili też na nią jacyś wypacykowani studenci. Z początku stanęli z rozdziawionymi gębami i nie wiedzieli, co zrobić, ale chwilę później tańczyli jak wariaci. Ależ to był piękny widok. Miło było patrzeć, z jaką ochotą odrzucili wstyd swoich rodziców, którzy „awansowali społecznie” i przenieśli się ze wsi do miast. Przodkowie porzucili swoje korzenie ze wstydu przed wiejskością, ich potomkom nie robiło to już różnicy.

Tymczasem na granicy serbsko-macedońskiej o świcie pojawiła się polityka. Rozpadającą się toyotą podjechał młody Macedończyk z dziewczyną. Wysiadł i podszedł do siedzących przy stolikach serbskich żołnierzy. Na oko miał tyle samo lat co oni. Muzyka zamilkła, papierosy wylądowały w popielniczkach. Chłopak chciał przejechać przez granicę, ale pogranicznicy nie chcieli go wpuścić.

Po chwili zaczęli się kłócić, wymachiwać rękami. Jeden z żołnierzy w końcu nie wytrzymał. Szybkim i wprawnym ruchem sięgnął do kabury, wyciągnął pistolet i przystawił go do czoła chłopaka. W jednej chwili zrobiło się tak cicho, że słychać było jedynie tysiące okolicznych cykad. Chłopak podniósł ręce, tyłem wrócił do samochodu i odjechał. Żołnierze usiedli przy stolikach i czas ruszył z miejsca. Znowu pili kawę, herbatę, jarali fajki, gadali, słuchali muzyki i tak pięknie przepieprzali czas, że aż wióry leciały. Kilka godzin później zlitowali się nad nami i pozwolili ruszyć w drogę.

Robert Majewski