Przypominam tekst, który ukazał się 5 lipca 2018 r. w Gazecie Wyborczej Płock.
Szczęśliwie dotrwałem do końca audytu RODO. Szczęśliwie, bo kontrolerzy okazali się odporni na absurdy nowego prawa o ochronie danych osobowych.
W szkołach przetwarza się mnóstwo takich danych. Począwszy od sprawdzenia listy obecności, a skończywszy na zbieraniu informacji o dzieciach, ich rodzicach, o zaburzeniach i niepełnosprawnościach uczniów, o niepożądanych zachowaniach w domu rodzinnym. Jak widać, jest tego sporo i są to dane wyjątkowo wrażliwe.
W tym kontekście zasadność ochrony danych jest bezdyskusyjna. Tyle że nowe przepisy nie zmieniły niczego. Nie znam szkoły, przychodni lekarskiej czy szpitala, które w formie ulotek rozdawałyby ludziom informacje o swoich uczniach czy pacjentach albo publikowały je w internecie. Takie dane zawsze chroniło się jak oka w głowie.
Skąd więc to poczucie, że 25 maja 2018 r. (tego dnia weszło w życie RODO) zaczęła się rewolucja? Odpowiedź jest prosta: z nieznajomości wcześniejszych regulacji, nadgorliwości urzędników i ze skutecznej polityki zarządzania strachem. Otworzyło to pole do popisu dla wszelkiej maści firm doradczych, które w mig wyczuły, że RODO będzie dla nich żyłą złota. Pieniądze za audyty były tak duże, że skutecznie podkręcana spirala strachu przedostała się do mediów. Sale szkoleniowe pękały w szwach, audyty trwały tygodniami. Nic dziwnego. Za zaniedbania grożą kary do 20 mln euro. Lepiej dać parę, paręnaście albo parędziesiąt tysięcy złotych za kontrolę niż narazić się na karę.
Strach przed RODO wydrenował budżet niejednej firmy, ale i stworzył mnóstwo absurdów. Oto kilka moich ulubionych.
Pewien mężczyzna próbował telefonicznie zamówić taksówkę na nazwisko. Przerażona dyspozytorka nie pozwoliła mu go podać i zasugerowała wymyślenie jakiegoś hasła.
Na pogotowiu pani doktor zaczęła wywoływać pacjentów tylko po imieniu. Podanie imienia i nazwiska, jej zdaniem, wykraczało poza ochronę danych osobowych. W pewnym momencie powiedziała do oczekujących na korytarzu „poproszę pana Pawła”. Podniosło się dwóch pacjentów o tych samych imionach. Lekarka doprecyzowała, że chodzi o pana Pawła z chorym kolanem. Ale i to nie pomogło. Obaj Pawłowie mieli chore kolana. Wreszcie lekarka zdradziła, że chodzi o lewe kolano.
Okazuje się, że i śmierć związana jest z RODO. Przestraszyło to administratora jednego z cmentarzy, który zorientował się, że część kwater została wykupiona przez wciąż żyjących. Ci nawet postawili pomniki i wypisali na nich swoje nazwiska. Zarządca zamknął więc cmentarz na trzy dni.
W pewnej przychodni zastanawiano się, czy na wizytówkach wiszących na drzwiach gabinetów lekarskich nie zakleić specjalizacji. Powód? Nikt nie może wiedzieć, na jaką chorobę cierpią czekający przed drzwiami pacjenci.
W kieleckim liceum pewien nauczyciel sprawdzał listę obecności, nie wymieniając imion i nazwisk. Wypowiadał tylko numer porządkowy ucznia i oznaczenie klasy. Pytał, czy obecni są uczniowie F1, F2, F3 itd.
To są zabawne przykłady. Ale do śmiechu nie było rodzicom rannych dzieci, ofiar wypadku na zakopiance, którzy próbowali się dowiedzieć o stan ich zdrowia. Szpitale i sztab kryzysowy, zasłaniając się RODO, nie chciały udzielać rodzicom informacji, w którym szpitalu są ich dzieci – a rozwieziono je do dziewięciu w różnych miejscowościach. Ustalenie adresów zajęło rodzicom kilka godzin. „Dowiedzieliśmy się tego tylko dlatego, że jedna z osób miała w d… RODO” – napisał na portalu społecznościowym jeden z opiekunów poszkodowanego dziecka.
Robert Majewski
Totalna bzdura z tym RODO. To tylko utrudnianie ludziom życia oraz różne inne problemy, bo przecież nie wolno jak napisałeś używać nazwisk oraz innych danych osobowych publicznie. Kiedyś krążyła anegdota, że lekarka wychodzi z gabinetu i woła : pana z syfilisem zapraszam do siebie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba