„Kiedy inni schronili się w otwartych ranach ziemi, zwanych okopami, ja zostałem przy Medembie, leżąc obok niego z prawą dłonią w jego lewej dłoni, patrząc na zimny błękit nieba, przecinany metalem. Trzy razy mnie poprosił, bym go dobił; trzy razy odmówiłem”.
Otulona powtarzanymi jak mantra zwrotami o Bogu i prawdzie, błękitnych oczach wroga i przyjacielu bliższym niż brat, toczy się ta opowieść (wydana przez Wydawnictwo Cyranka, przetłumaczona przez Jacek Giszczak) o więzi mocniejszej niż stalowa lina okrętowa.
Więź ta łączy przede wszystkim dwójkę bliskich sobie młodzieńców. Dorastających razem, mających plany na przyszłość, przywdziewających mundury tej samej armii. To również opowieść o łączności syna z matką, na którą czeka, i podziwianym przez niego mądrym ojcem – nawet jeśli rodzice wydają się być przeciwieństwem siebie: „On był stary jak nieruchomy pejzaż, ona była młoda jak zmienne niebo. On trwał nieporuszony jak baobab, ona była córką wiatru”. Jest to również książka o zażyłości chłopaka z dziewczyną, z powodu której on myśli, że serce połamie mu żebra od środka.
Opowieść toczy się w senegalskiej wiosce i w okopach podczas pierwszej wojny światowej. W żartach kolegi z oddziału, błaganiach żołnierza wroga, w obecności kapitana kochającego wojnę jak kapryśną kobietę. Ten jegomość „zaspokaja wszystkie kaprysy wojny. Obsypuje ją prezentami, spełnia jej zachcianki, nie licząc się z życiem żołnierzy. Kapitan jest pożeraczem dusz”.
W tym wszystkim przeplata się Bóg, spóźniony, może jedynie oszacować szkody. Stwórca „nie nadąża za muzyką ludzi, gdy nie jest w stanie rozsupłać zbyt wielu splątanych nici”. Jest i świadomość, czego oczekuje Francja od swoich senegalskich żołnierzy: „Żebyśmy byli dzikusami, kiedy ją to urządza. Chce, żebyśmy byli dzikusami, gdyż wróg boi się naszych maczet. Wiem zrozumiałem, to bardzo proste. Francja kapitana wymaga od nas dzikości, a ponieważ ja i inni jesteśmy posłuszni, udajemy dzikusów”.
Zmienne jest podejście kolegów do głównego bohatera, niezależnie od koloru skóry, jaką mają („białasy i czarnuchy”) – bo przecież „kiedy przez cały czas sprawiasz wrażenie szalonego, nieustannie, bez przerwy, wtedy wzbudzasz lęk, nawet wśród frontowych przyjaciół. Wtedy nie jesteś już dzielnym chwatem, tym, kogo śmierć się nie ima, ale prawdziwym przyjacielem śmierci”. Zmienia się też jego myślenie, jak postąpić ze swoim przyjacielem („Nie uważaj się za dłoń Boga. Nie uważaj się za dłoń diabła”). Niezmienne wydaje się jedynie, że „w nocy każda krew jest czarna”, a śmierć jest „zepsutą wonią wnętrzności”. Zaś człowiek, dopóki nie umrze, ciągle jest stwarzany.
To ostatnie wygląda na klucz do tych stu trzydziestu dziewięciu stron, których lektura przypomina zjazd na rowerze może nie z Mont Blanc, ale z Rysów, a to też coś.
„Wydarzenia, które zaskakują człowieka, przeżyli już przed nim inni ludzie. Wszystkie ludzkie możliwości były już wcześniej przeczute. Nic z tego, co przydarza się nam na tym padole, choćby było nie wiadomo jak groźne czy korzystne, nie jest nowe. Ale to co czujemy, jest zawsze nowe, bo każdy człowiek jest jedyny w swoim rodzaju. Człowiek dzieli z innymi ludźmi ten sam sok, ale żywi się nim w inny sposób”.
Rafał Kowalski
David Diop (tłum. Jacek Giszczak), Bratnia dusza, Wydawnictwo Cyranka 2021, s. 144