Ostatni raz wysłał mi list rok temu. W grudniu. Pisał, że już nie będzie dzwonił, ani stukał w klawiaturę komputera, bo nie znosi żadnych dźwięków. Pisał, że dotarł w końcu do kresu swojej muzycznej podróży, że przestał pracować w orkiestrze, że w ogóle przestał grać, że całe jego życie doprowadziło go do najdoskonalszej muzyki, jaka istnieje. Muzyki ciszy.

Marek kochał muzykę. Od dziecka. Nie potrafił wyobrazić sobie bez niej życia. Zaczął grać w wieku pięciu lat. Rozwieszał za domem znalezione na dziadkowym złomowisku żelastwo, blachy, pręty, druty. Wszystko to lśniło w letnim słońcu i kręciło się poruszane przez wiatr. Marek chodził między nimi, postukiwał, uderzał, gładził. Pięknie te instrumenty brzmiały w jego głowie. Wyobrażał sobie wtedy melodie, całe koncerty, symfonie, jak te, których słuchał w maminym radiu.

Dziadek chciał mu tego zabronić, bo sąsiedzi zaglądali przez płot i skarżyli się na kocią muzykę, ale babcia się za nim wstawiła. A Marek wyobrażał sobie, że stoi we fraku i po koncercie kłania się polskiej, amerykańskiej albo rosyjskiej publiczności.

Potem mama zapisała go do wiejskiego domu kultury na gitarę. Był równie zdolny co niezdecydowany. Z gitary przerzucił się na akordeon. Potem był flet, klarnet, a nawet skrzypce. Wszystkiego liznął po trochu. Nudziły go jednak ćwiczenia, a szczególnie etiudy – utwory, które jak twierdził, pozbawiały talentu nawet ludzi talentem obdarzonych.

Dziecięca miłość do instrumentów perkusyjnych wróciła po kilku latach. Skończył szkołę muzyczną, potem studia. Z wyróżnieniem. W końcu został członkiem orkiestry filharmonicznej. Cieszył się, że gra w niej na perkusji. Bawiło go, że jego rolą jest dopełnianie orkiestry, zapychanie dziur, nadawanie utworowi znaczenia. To takie granie i nie granie zarazem.

W orkiestrze stał zawsze z tyłu. Nie przeszkadzało mu, że nie ma go w pierwszym rzędzie, że nie jest gwiazdą.

Z czasem coraz bardziej polubił pauzy. Siedział w ostatnim rzędzie orkiestry i słuchał niebiańskich harmonii Beethovena, Mahlera i Brahmsa. Krótko później zaczął przeszkadzać mu każdy rodzaj hałasu. Kiedy miał uderzyć w kotły, albo w blachy, zbierało mu się na mdłości. Przestał grać i w ogóle słuchać muzyki. Były dni, że do szału doprowadzał go nawet najcichszy dźwięk.

Wtedy przeniósł się z żoną na wieś. Kupili domek w szczerym polu, w samy środku ciszy. Pisał mi, że z tych czasów pamięta, że z nią rozmawiał, że się z nią kochał. A potem zniknęła. Nawet nie słyszał, jak odeszła.

Od tamtej chwili stale siedzi na podłodze w pustym pokoju z głową opartą o ścianę. Patrzy w sufit, w ścianę naprzeciwko albo w podłogę. W głowie ma wszystkie symfonie Beethovena, Mahlera i Brahmsa. Odtwarza je w myślach i stopniowo usuwa z nich poszczególne instrumenty. Wygląda to tak jakby ze ściany, w którą patrzy, odpadały kolejne warstwy farby. Mur odsłania wówczas swoją istotę, swój początek. On, pozbawiając muzykę głosów, smyczków, instrumentów dętych, perkusji, dociera do genezy kompozytorskiego pomysłu – tej oszałamiającej idei, która jest niczym innym jak tylko pragnącą wypełnienia ciszą.

Z ciszą jest tak – napisał mi w ostatni zdaniu listu – jak ze szparami oddzielającymi deski w podłodze. W końcu, choćby trwało to setki lat, deski znikną, zostaną tylko szpary.

Robert Majewski