W wielu opisach Polski międzywojennej codzienność wsi zbywa się milczeniem, tymczasem to właśnie jej mieszkańcy, a nie magnaci czy mieszczanie, stanowili przytłaczającą większość Polaków. Według Małego Rocznika Statystycznego z 1939 roku na wsi mieszkało 73 proc. ogółu populacji naszego kraju. Nie inaczej było też na obrzeżach miast i miasteczek. Obory i chlewiki w obejściu bardziej przypominały wieś niż cokolwiek innego.

Mój brat stryjeczny wyorał niedawno pocisk artyleryjski. Okazało się, że przeleżał w ziemi od pierwszej wojny światowej. Rozmowa o tym przy świątecznym stole wywołała falę wspomnień, szczególnie u moich rodziców, urodzonych w dwudziestoleciu międzywojennym.

Mieszkali na wsi i w tamtych latach byli dziećmi, a więc nie pamiętają euforii z odzyskanej wolności. Pamiętają biedę. Ojciec wspominał, że chodził bez butów niemal przez cały rok – od wiosny do pierwszych mrozów. Mama opowiadała o swoim ojcu, który próbował sił w „biznesie”. Dziadek otworzył piekarnię chleba w Bodzanowie. Na krótko. Szalejący kryzys, inflacja i dobre serce sprawiły, że wkrótce splajtował. Ludzie byli tak głodni i biedni, że sprzedawał im chleb na „kreskę” i już nigdy pieniędzy nie zobaczył.

11 listopada 1918 roku Polska odzyskała niepodległość i przez moment wydawało się, że Polacy zdołają odetchnąć z ulgą. Tak się jednak nie stało. Właśnie kończyła się pierwsza wojna światowa, a ziemie, które złożyły się odrodzoną Rzeczpospolitą, leżały na zaniedbanych peryferiach trzech wymęczonych konfliktem imperiów. Kraj był w opłakanym stanie. Przez niemal 90 proc. terytorium II Rzeczpospolitej przetoczyły się działania wojenne, ze wszystkimi tego skutkami.

Miastami wstrząsały zamieszki głodowe ludzi doprowadzonych na skraj nędzy. Wielokrotnie dochodziło do nich w Krakowie. Ludzie zwyczajnie nie wytrzymywali. Brakowało najważniejszych produktów, które jeszcze do niedawna dystrybuowano dzięki systemowi kartkowemu. Talony na mąkę i chleb nie miały już jednak pokrycia. Kawałkiem papieru nie dało się napełnić żołądków dzieci płaczących z głodu.

Radość z końca niewoli po 123 latach zaborów mieszała się w Polakach z niepokojem o przyszłość. Sytuacja wewnętrzna i międzynarodowa II Rzeczpospolitej nie napawała optymizmem. Polskę w 1918 roku sklejono nagle z kawałków różnych krajów, z różną siecią transportu, walutą, prawodawstwem, a nawet różnymi systemami miar i wag. Zatarcie różnic gospodarczych pomiędzy trzema zaborami i stworzenie jednolitego rynku wewnętrznego stanowiło gigantyczne wyzwanie. Budżetu państwa nie dało się dopiąć. Zrujnowany kraj nie zapewniał podatków, które mogłyby zaradzić niedoborom. Zmieniający się jak w kalejdoskopie ministrowie skarbu bez głębszego namysłu łatali dziurę, dodrukowując pieniądze. W roku 1923 papierowy pieniądz miał wartość papieru toaletowego. Dochodziło do samosądów na osobach sprzedających towary po zawyżonych cenach.

Chcąc mieć dochody z podatków, państwo polskie – chociaż zawzięcie tępiło drobnych przestępców gospodarczych – samo było największym paserem. Monopolem objęto produkcję zapałek, cukru, soli, tytoniu czy spirytusu. Doprowadzało to do skrajności. W Polsce kilogram cukru kosztował mniej więcej 1,5 złotego (co w przybliżeniu odpowiada dzisiejszym piętnastu złotym), a w Anglii za nasz cukier płacono 17 ówczesnych groszy. Poeta i prozaik, Jalu Kurek, z oburzeniem pisał, że polskiego chłopa stać na cukier zaledwie kilka razy do roku, a angielski farmer może ten sam wytworzony nad Wisłą produkt dawać swoim świniom, bo tak najtaniej zdoła je utuczyć.

Ożywienie gospodarcze zaznaczyło się dopiero w 1936 roku. Polska zaczęła się wreszcie podnosić z kryzysu. Nie każdy jednak odczuł to na własnej skórze. Mieszkańcy wsi nie zdążyli. Do granic Polski zaczęła już pukać kolejna wojna. Kilka lat później Niemcy wywieźli moich rodziców spod Płocka na wschodnie rubieże dawnej Rzeczpospolitej. Ale to już temat na inną opowieść.

Pierwotnie tekst ukazał się 11 listopada na łamach Gazety Wyborczej Płock. Dostęp tutaj.

Robert Majewski