I znowu pogrzeb. To już chyba piąty w tym tygodniu. Wszystkich zmarłych znałem. Wiadomo, jak to na wsi. Nie na wszystkich pogrzebach mogłem być. Prawdę mówiąc, dotarłem na dwa.
Pierwszy był mały. Zmarł znajomy. Długo chorował. Zwykły facet. Sporo spacerował. Ostatnio może mniej, ale i tak spotykałem go łazęgującego po polnych drogach. Kochał przestrzeń, przyrodę. Widziałem jak przystawał i rozmawiał z drzewami i trawami. Godzinami potrafił stać i patrzeć w dal. Dotykał zbóż, pieścił je swoją wielką dłonią. Duży facet o gołębim sercu.
Pochowany został bez sztandarów i przemów. Ludzi na pogrzebie może nie miał zbyt wielu, ale za to natura pożegnała go honorami. Kiedy szliśmy na cmentarz świat nagle wypiękniał. Skądś przywiało mgłę. Od góry przyprószyło ją słońce. Niewyraźne, nieoczywiste, rozmyte. Złociste brzozy, prześwietlane perłową mgłą, sprawiły, że wiejski cmentarz zaczął wyglądać jak ikona. Przemieniony i nadprzyrodzony. A my w tym wszystkim jakbyśmy dostąpili łaski i ujrzeli światłość wiekuistą.
Wszystko wokół: cmentarny płot i ludzie, granitowe krzyże i tlące się niewyraźnym światłem lampiony, pogrzebowe wieńce i gawron który przysiadł na gałęzi, chodnik i zaschnięte kwiaty, stojący za płotem stary opel i ludzie jadący do sklepu na rowerach, przydrożny piesek i dach stodoły, ksiądz we fioletowej pelerynie i organista z mikrofonem, zwiędłe liście i aniołki z gipsu, słowem cały świat – w chwili gdy na linach grabarzy trumna zjeżdżała w czeluść grobu – doznał przeistoczenia i znalazł się w niebie.
Drugi pogrzeb był duży. Pewnie byłby jeszcze większy, gdyby nie pandemia. Wielu ludzi przyszło pożegnać panią Basię. Była przedszkolanką, moją pierwszą nauczycielką, a potem nauczycielką życia. Od lat śpiewała w emeryckim chórze. Zmarła w Dzień Nauczyciela.
Pogrzeb pani Basi uprzytomnił mi, że coraz bardziej maleje grupa ludzi uformowanych przez etykę tak dobitnie i jednoznacznie, że według tego klucza można odczytywać wszystkie ich dokonania i zachowania. Należeli do takich osób, na których nie można się było zawieść. Dotrzymywali słowa. Jeśli coś obiecali, to na mur. Byli przewidywalni, bez niespodzianek, trwali przy zdaniu, które raz na zawsze uznali za swoje. Wiele wymagali od innych, ale jeszcze więcej od siebie.
Topnieją ich szeregi. To pewnie kwestia generacji. Pozostał żal i nadzieja, że coś z ich nauki w nas pozostanie.
Robert Majewski
Tekst pierwotnie został opublikowany na łamach Gazety Wyborczej Płock 1 listopada 2020 r.