„Jesteśmy niedoskonałymi śmiertelnymi istotami świadomymi swojej śmiertelności, nawet jeśli ją od siebie odpychamy; nieudanymi właśnie z powodu własnej złożoności; tak skonstruowanymi, że kiedy opłakujemy to, co straciliśmy, zarazem na dobre i złe opłakujemy samych siebie. Jakimi byliśmy. Jakimi już nie jesteśmy. To, że pewnego dnia nie będzie nas wcale”.


Pisarka i dziennikarka Joan Didion na kartach tej książki mierzy się ze śmiercią swojego męża Johna Gregory’ego Dunne’a (pisarza, krytyka literackiego, scenarzysty) i chorobą ich córki Quintany. Rok magicznego myślenia wzbudza różne emocje, lecz nie dlatego, że jest zła warsztatowo – pod tym względem trzyma wysoki poziom.


Wzbudza je, bo każdy z nas inaczej odbiera odejście kogoś bliskiego. Dlatego ktoś poczuje głęboką więź z przeżyciami i przemyśleniami Autorki, ktoś inny się nie zgodzi. To jak na przykład z Philipem Rothem, który w swojej powieści Dziedzictwo napisał: „Można zmarłym wiele obiecać, podzielić się najnowszymi wiadomościami, prosić o zrozumienie, przebaczenie, o ich miłość. Można zamknąć oczy i powspominać, jak wyglądali, gdy jeszcze byli sobą. Ale te wspominki niczego nie zmieniają, poza tym, że zmarli stają się jeszcze bardziej dalecy i niedostępni. Cmentarze są dowodem – przynajmniej dla takich ludzi jak ja – nie na to, że zmarli są obecni, ale że ich nie ma”.


Można się z tym zgodzić lub nie.


W każdym razie mąż Joan Didion umiera na pierwszych stronach Roku…. Ona mierzy się z tym na poziomie szerokiego planu i drobiazgów mających znaczenie. Pojawia się komplet flamastrów Buffalo, którymi autorka wykonała wiele szkiców przedstawiających palmy; flamastrów, które już wyschły. Są podane dokładne godziny różnych ważnych momentów, wśród nich 15:06, kiedy to (według wydruku z tomografu) wykonano ważne badanie Quintany. Jest wciąż leżący na sofie „spłowiały szlafrok frotté rozmiaru XL kupiony w latach 70. u Richarda Carrola” i notes: „Tydzień lub dwa przed śmiercią podczas kolacji w restauracji John poprosił, żebym mu coś zapisała w swoim notesie. Zawsze miał przy sobie papier do robienia notatek; kartki siedem na piętnaście centymetrów z wydrukowanym nazwiskiem, które mógł nosić w wewnętrznej kieszeni”.


W planie szerokim są wspólne wycieczki i rozmowy telefoniczne; kupno mieszkania, dyskusje, kolacje, uczenie się dorastającego dziecka: „Kiedy Quintana w wieku dwóch czy trzech lat latała liniami PSA do Sacramento na spotkanie z moimi rodzicami, mówiła, że >>leci uśmiechem<< [samoloty PSA miały wymalowany na dziobie uśmiech]. John zapisywał jej powiedzonka na skrawkach papieru i chował do czarnego malowanego pudełka, które dostał od swojej matki. (…) Później John wykorzystał niektóre powiedzonka w książce”.


Choć Johna fizycznie nie ma, wdowa po nim nie chce go „wypuścić” („Nie chciałam kończyć roku, bo wiem, że w miarę jak będą mijały dni, styczeń przemieni się w luty, luty przemieni się w lato, nastąpią pewne zmiany”), bez niego czuje się niepełna („w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie chcę skończyć tekstu, bo nie ma go kto przeczytać”). Każdy kolejny dzień przynosi coś, czego nie jest w stanie przewidzieć, zaplanować. Pyta: „Jak miałby wrócić, gdyby pobrali od niego organy; jak mógłby wrócić, gdyby nie miał butów?”. I daje do zrozumienia, jak wielka to miłość w taki choćby sposób: „>>Cholera – zwrócił się do mnie, kiedy zamknął książkę. – Nigdy więcej mi nie mów, że nie potrafisz pisać. To jest mój prezent urodzinowy dla ciebie<<. Pamiętam, że łzy napłynęły mi do oczu. Czuję je teraz”.
W chęci zrozumienia tego, co się stało sięga po literaturę piękną i fachową, rozmawia z innymi ludźmi, uczy się nowego życia w praktyce. Tego również, że coś może się stać nagle i nieodwracalnie: „Przypomniałam sobie letni dzień w 1970 roku, kiedy stojąc z Johnem na czerwonym świetle na St. Charles Avenue w Nowym Orleanie, zauważyliśmy, jak kierowca sąsiedniego wozu nagle osuwa się na kierownicę. Zatrąbił klakson. (…) Wiedzieliśmy, że nie żyje, wcześniej niż jego rodzina. Po prostu zwykły dzień”. Wtedy jako świadek, z boku, teraz na własnej skórze. Nawet jeśli „spodziewamy się (wiemy), że ktoś z naszych bliskich może umrzeć, lecz nie sięgamy wzrokiem poza kilka dni lub tygodni bezpośrednio po owej wyimaginowanej śmierci”.


Pisarka nie chce „wypuścić” swojego męża, ale proces oswajania się z nową rzeczywistością wydaje się nieodwracalny, jakkolwiek to przeżywamy. Tę nieuchronność i próbę godzenia się z faktami oddaje w taki sposób pięknie prosty: „Jako wnuczka geologa nauczyłam się wcześnie w że nie należy się spodziewać niezmienności po wzgórzach, wodospadach, a nawet wyspach. Kiedy wzgórze osuwa się w głąb oceanu, widzę w tym zwykły porządek rzeczy. Kiedy trzęsienie ziemi, 5,2 stopnia w skali Richtera, powoduje przesuwanie się biurka w moim własnym pokoju, w moim własnym domu w Welbeck Street, ani na chwilę nie przerywam stukania w maszynę”.


Tak było, jest i będzie: niezgoda, gniew i pustka splecione są nierozerwalnie z krokami naprzód. Oczywiście jeśli ma się siłę, wsparcie, warunki, bo powtórzę: każdy przypadek przeżywania takich sytuacji jest inny, indywidualny.


„Wiem, czemu staramy się utrzymać zmarłych przy życiu: staramy się ich utrzymać przy życiu, żeby ich zatrzymać przy sobie. Wiem też, że jeśli mamy żyć sami, nadchodzi chwila, kiedy musimy uwolnić zmarłych, pozwolić im odejść, pozostać zmarłymi. Pozwolić im się stać fotografią na stole. Pozwolić im się stać nazwiskiem na rachunku powierniczym. Wypuścić ich z objęć pod wodą. Ta wiedza w najmniejszym stopniu nie ułatwia wypuszczenia go z objęć”.


P.S. Jeszcze w tym miesiącu odbędzie się polska premiera Powiem wam, co o tym myślę, zbioru tekstów autorstwa Joan Didion powstałych od 1968 do 2000 roku.

Rafał Kowalski

Joan Didion, Rok magicznego myślenia, Grupa Wydawnicza Relacja 2021, s. 288