„Tego dnia sam chce być farbą. Czuć tę farbę na sobie. Chce się nią posmarować. Owinąć. Zobaczyć ją całym ciałem, bez użycia oczu. Nie chce być malarzem. Chce być obrazem. Kolorem. Wszystkimi kolorami. Najlepiej królem kolorów w kolorowej szacie. Chce mieć kolorowe skrzydła, zostawiać za sobą barwną smugę”.
Niby wystarczyłoby jedno zdanie, takie na przykład: Marcin Wicha napisał książkę o Kazimierzu Malewiczu… Niby, bo po zanurzeniu się pod jego powierzchnię obaj przestają być tylko imionami i nazwiskami.
Wicha maluje portret Malewicza przy użyciu erudycji, znajomości sztuki nowoczesnej, ironii (zabawnie kreśli nią podejście do narodowości artysty), reporterskiego sznytu, minimalizmu słownego. W jego ujęciu Malewicz jest twórcą mającym trudne przejścia z kobietami, swoim ojcem, władzą, innymi malarzami. Lecz przede wszystkim jest artystą, który „malarską energię” pragnie uwolnić „z obrazu, z ramy, wyzwolić całą tę siłę uwięzioną w scenach mitologicznych, w martwych naturach, w portretach”. Jest przekonany, że „cała przyroda, materia oczekuje swojego nowego odkrycia, żeby objawić się na nowo”.
Dlatego to książka o chęci widzenia więcej, odwadze bycia nieprzeciętnym, o przekraczaniu twórczych granic. Choćby wbrew nudzie, którą narzucali komuniści w formie realizmu socjalistycznego. „Nuda była wykoślawioną wersją wieczności. Parodią doskonałości. Komuniści potrzebowali nudy. Była jedynym dostępnym erzacem nieśmiertelności” – pisze Autor.
Są tu Lenin i Stalin. Pojawiają się Marc Chagall, Jewgenij Kacman rozmieniający swój talent na drobne i Jelena Guno, która „wierzyła w kubizm. To miało sens. Skoro można wziąć gitarę i spojrzeć na nią z tylu stron, rozbić obraz na widoki, przekroczyć jeden punkt przestrzeni i perspektywę, to można się jakoś wydostać z tych nędznych dwóch czy trzech wymiarów, wyskoczyć z czasu i przestrzeni”.
Jest i przewodnik Marcin Wicha. Szuka Malewicza w Moskwie i Amsterdamie, w książkach i w gazetach. Zebraną wiedzę przetwarza przez siebie i prezentuje pod tytułem Kierunek zwiedzania. Z bardzo ciekawą okładką, na której wszystko dąży do Malewiczowskiego czarnego kwadratu – który, jak można przeczytać, jego twórca próbował „sprzedać” na różne sposoby: „Prawosławnym jako ikonę. Żydom jako Szechinę. Bolszewikom wciskał, że to nagrobek Iljicza”.O słynnym kwadracie Autor również stara się pisać z pomysłem, pobudzać wyobraźnię, choćby tak: „Powierzchnia przypomina grzbiet krokodyla czy obszar dotknięty suszą. Podobno to skutek niewłaściwego przechowywania w przeszłości. Czerwone żyłki na policzkach starego garownika. Zniszczona twarz zesłańca po długim wyroku. W głębi rozpadlin, w szczelinach można dostrzec czerwone i żółte żyłki. Może to tylko złudzenie”.
Takich językowych smaczków jest tu więcej – jak ołóweczek łaskoczący papier albo porównanie przemawiającego Malewicza do pająka: „Mówi, mówi. Plecie, nawija, tka. Ogromny pająk wysnuwa z siebie kolejne nici zdań, plącze się w nich. Plecie i się wspina. Wspina i napina. Tka i ględzi, gada bez końca”.
Marcin Wicha pisze, że czasowniki odpowiadają za proces rozkładu („ciemnieją, kruszą się i znikają”), a na końcu „zostaną tylko zbielałe rzeczowniki. Zostają obrazy”. Kiedyś przekonamy się, kto miał rację, co zostanie na finiszu. Może faktycznie coś w rodzaju czarnego kwadratu? I czy będzie to koniec końców, a może początek czegoś nowego.
Tymczasem, w oczekiwaniu, chyba warto rozwijać to, co ma się w sobie.
„Wszystko to wydobywa się spod jego palców, a on czuje każdą linię. Pobudzają jego układ nerwowy, dłonie i przedramiona. Drżą tuż pod skórą, w przegubach. Pulsują pod paznokciami. Czuje, że wokół coś żyje, szarpie się, drży w drewnie, kamieniu, cegle, papierze, ziemi i w nim”.
Rafał Kowalski
Marcin Wicha, Kierunek zwiedzania, Wydawnictwo Karakter, 2021, s. 264