Być może istoty te poszukiwały człowieka, który będzie w stanie je zrozumieć, kogoś, komu przekażą swoją wiedzę i tajemnice. Być może czuły się samotne, myślałam już na własny rachunek – zapewne dlatego, że ja sama czułam się samotna i obca na tym świecie, nawet we własnej rodzinie – kiedy tak włóczą się po kosmosie tymi swoimi krzemowymi statkami, szukając, ciągle szukając jakiejś lepszej planety, innych światów, innego domu, nowych przyjaciół w odległych galaktykach.
Ten zbiór reportaży literackich autorstwa Fernandy Melchor (wydanych przez Wydawnictwo Art Rage, przetłumaczonych przez Tomasz Pindel) nie traktuje o zielonych ludzikach. Lecz gdyby przyleciały do Veracruz – miasta-bohatera niemal wszystkich tekstów Autorki w tej książce – poznałyby ludzi mniej lub bardziej świadomie uwikłanych w zło i często samotnych. Meksykanka stara się poznać i zrozumieć, dlaczego tak się dzieje i oddać w słowach – nawet jeśli one „wydają się nam zbyt drastyczne, by oddać sens ciszy, i jednocześnie zbyt miałkie, aby opowiedzieć o wirze istnienia”.
Melchor zajmuje się przestępczością w swojej ojczyźnie – więc w jej tekstach przewija się choćby niesławna Los Zetas. Członkowie tej grupy potrafią poćwiartować swoje ofiary, zastraszyć, przekupić, zatrzymać samochód sekretarza miejscowego oddziału Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z Veracruz – zmęczonego „upałem, dietą opartą na pulchnych tortillach, smrodem potu spod pach i zamknięciem” – żeby „poprosić”, by jego chłopaki zostawiły w spokoju ich chłopaków. Po czym „padają imiona i nazwisko jego żony, adres ich mieszkania w Xalapie, rozkład zajęć w kolejnych dniach tygodnia w prywatnej szkole, do której uczęszczają jego dzieci”.
Autorka nie skupia się jednak na postaciach z pierwszej linii walki mafii z policją i wojskiem. Reporterską lupę przykłada na przykład do jegomościa z fermy drobiu, który „nienawidził wczesnego wstawania, nienawidził dzielenia mięsa kurczaków, tego smrodu, który przez cały dzień zostawał mu w dłoniach”; marzy o wyrwaniu się z biedy, do czego łatwą drogą, według niego, może być zostanie narco. Niejaki Gała trudni się drobnym przemytem portowym. Potrafi przykleić dorsza do wszystkich części swego ciała i pobiec do miejsca docelowego – gdyż „ta sól z dorsza piekła jak skurwysyn, bo się mieszała z potem i aż w dupie szczypało”.
Melchor chłonie Gałowe opowieści sprzed lat – kiedy wśród ówczesnych robotników portowych byli „prawdziwi eksperci od inżynierii stosowanej”. Słucha o miejscach idealnych „na otwarte zaloty wobec kelnerek, kucharek, sprzątaczek i innych, które na to pozwalały, albo na sekretne romanse z jakąś ponętną kokietką, której mąż czekał tymczasem z nożem w ręku przed wejściem”.
Jedni, których przyciągnął świat przestępczy mają więcej szczęścia, przynajmniej przez jakiś czas – jak Yiyo; on „awansował z narkotykowego detalisty do roli Wielkiego Kucharza Świątyni”. Inni już na starcie po ciemnej stronie księżyca szczęścia nie mają wcale.
W „To nie jest Miami” są też postacie nawet nie myślące o mariażu z mafią. Jednak przyszło im znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Niekiedy ten wątek książki bywa humorystyczny – jak w przypadku adwokata, który stanął oko w oko z mafiozami; jeden z nich podał mu nieotwartą butelkę z napojem, za co jego szef zbeształ go: „Gdzie maniery?”. Ale są też przypadkowe ofiary porachunków („Płaczesz, bo to był twój pomysł, żeby pojechać na burgery po koncercie Arrolladora Banda Limón w Audytorium Benita Juáreza, bo to ty wybrałeś taksówkę, która wjechała w sam środek strzelaniny”). Zaś faceci o spracowanych dłoniach, zaskakująco twardych i szorstkich, pewnej nocy w porcie stają oko w oko z nielegalnymi emigrantami i wzajemnie się poznają. Wśród portowców jest Paco myślący, że jeśli „nie weźmie się do nauki i nie skończy szkoły, żeby iść na jakieś studia i wypracować sobie przyszłość, która nie będzie zależna od jego sił fizycznych, z roku na rok przecież coraz wątlejszych”.
Melchor swoim tekstom stara się nadać literacki sznyt, stąd na przykład zdanie: „Miałam dziewięć lat, kiedy ujrzałam światła błyszczące jak świetliki na tle czarnego płótna plaży”. Jej zdania na polski z wyczuciem stara się przenieść tłumacz Tomasz Pindel. Pilnuje, by na przykład z prostego robotnika w mowie nie zrobić profesora („E tam, jak żem się zjawił w porcie, to byłem słabeusz”; „Uwaga som wiry”; „Zaiwaniałem”).
Według Fernandy Melchor miasto jest polem, w którym historie tworzą się, pomnażają i umierają. Ona ocaliła przynajmniej kilka z nich. W słowach.
Awans młodej kobiety i uzyskanie tytułu królowej, żywy symbol radości, wigoru i płodności ludu, a potem jej późniejszy upadek do roli dzieciobójczyni, mitycznego czarnego kobiecego charakteru, wiedźmy z bajek, której postacią przywołuje się miejscowe dzieci do porządku, żeby słuchały matek i grzecznie jadły jarzyny, jeśli nie chcą, żeby „przyszła Evangelina i je ukarała”. To przeciwstawne, ale uzupełniające się archetypy, maski odczłowieczające kobiety z krwi i kości, działające niczym ekrany, ma których wyświetlają się pragnienia, lęki i niepokoje człowieczeństwa, postrzegającego samo siebie jako enklawę tropikalnej zmysłowości, acz tak naprawdę głęboko konserwatywnego, klasistowskiego i mizoginicznego.
Rafał Kowalski © 2023
Fernanda Melchor, To nie jest Miami, przełożył Tomasz Pindel, Wydawnictwo Art Rage, Warszawa 2023, s. 180