Kraina mówi: „Dobrze, że w końcu jesteś”. (…) To Kraina określa czas i miejsce. To ona wpuszcza mnie do środka. W drugą stronę to nie działa. (…) Dlatego postanowiłem wyruszyć w podróż. Na rowerze, żeby Kraina wlazła mi w ciało. Chciałem poczuć ją w nogach, plecach, nadgarstkach, zmęczonych od trzymania kierownicy i w przekleństwach ciskanych, gdy jadę pod wiatr. Nienawidzę jeździć pod wiatr. Postanowiłem dążyć śladem tych wszystkich historii, o których czytałem, i zrozumieć Krainę starymi, sprawdzonymi sposobami.
Robię notatki, kiedy czytam książki, by jeszcze bardziej je pamiętać. Zapiski dla ułatwienia często dzielę na kategorie – „Rzecz”, „Autor” i tak dalej. Czy Filip Springer uśmiechnąłby się, gdyby wiedział, że podczas lektury jego najnowszej książki Mein Gott, jak pięknie (wydanej przez Wydawnictwo Karakter), jego opowieści o konkretnej rzece czy lesie, kilka razy wpisałem pod hasłem „Postać”? Być może. W każdym razie tak o tym pisze, że natura, mam poczucie, to dla niego całość; a człowiek wcale nie jest ważniejszy od reszty.
Na przykład kamień… On na pewne rzeczy też musi pozwolić: „Otwarty kamień litograficzny jest bardzo czuły, wręcz tkliwy”.
„Potoczysta dal zatoki” potrafi „po prostu wdzierać do wagonów”. Rzeka, która wcześniej wkraczała bez gniewu i złości, umie przyjść i upomnieć się o swoje. Innym razem milczy i nie pozwala się czytać. Bo Oder, pisze Springer, zawsze była rzeką humorzastą, jednak jej nastrojów można się było nauczyć, przewidywać, dostosowywać do nich. Ale tego trzeba chcieć. W innym przypadku przez ludzką ingerencję w rzeczny ekosystem może dojść do jego katastrofalnego załamania – jak to miało miejsce z Odrą w ubiegłym roku.
Autor chce widzieć więcej. Również wtedy, gdy zaczyna padać, kolory intensywnieją, a „zieleń zarośli napinała się jak struna, czerwień ceglanej rozwałki przybrała barwę surowego mięsa”. Spogląda na parapet pomalowany kiedyś „błękitną farbą olejną, która pod wpływem czasu i kurzu zmatowiała zupełnie i zblakła. W ten sposób barwa zyskała satynową fakturę”. Tę bladość próbują przełamać połyskujące ślady kropel.
Swoją drogą gdy czytam takie fragmenty, wraca do mnie klimat lektury powieści Pod słońcem autorstwa Julia Fiedorczuk.
Częścią Springerowskiego krajobrazu jest Winfried Koschke przewożący tajny ładunek – zanim popadł w obłęd, notował: „To jest jak trzepot ryby na brzegu. (…) Trzepot jakby we mnie, jakby ona była w środku i szamotała się tam bez wody”. Pojawia się samotny pastor, o którym mówiono, że „urządza nabożeństwa w jednej z porzuconych stodół i że w samotności chwali tam Boga, wyśpiewując psalmy jaskółkom, myszom i robactwu”.
Jest mazurski pisarz Ernst Wiechert otwarcie sprzeciwiający się nazistom. Malarz Ferdynand Ruszczyc ze słowami: „I pomyślmy, ile piękna ginie marnie, niepostrzeżenie, ile przemija koło nas, dlatego żeśmy nie nastawieni, że nie wbieramy jego w siebie… A żeby je dojrzeć – powiada dalej – potrzeba uwagi”. I zafascynowany nim fotograf Jan Bułhak, z którym – mam takie poczucie – Springer utożsamia się pod względem wrażliwości na krajobraz i metody pracy w samotności. Właśnie Bułhak notuje: „Krajobraz przestaje być widokiem, a staje się obrazem, to jest nabiera wartości artystycznej, tylko jeśli wszystkie jego części składają się na całość przyjemną dla oka, całość zaś przedstawia treść wyrazistą i jedną”.
Sam Springer na swoim rowerze szuka powidoków; miejsc, w których coś było, teraz tego nie ma lub zmieniło położenie. Obrócona w pył starówka w Kostrzynie, dawne koryto Odry, nieistniejąca wieś Sowiróg… Zdarza mu się zmagać z zepsutym kołem, zadzwonić do byłej dziewczyny (nieplanowanie), mierzyć z kolejnym zbiegiem okoliczności, znaleźć się w bardo (przynajmniej tak mu się wydaje); czuć się jak skończony idiota, zachęcać Czytelniczkę i Czytelnika do zajrzenia do słownika (lichtowanie, stułasztowy galiot, burłaczyli).
Jedzie i pisze, czasem szczegółowo po reportersku (dwadzieścia cztery dorodne dęby rosnące na środku wyspy; śluza numer pięć – Medar – Blechhammer) i mocno pobudzając wyobraźnię tym pisaniem. Jak wtedy, gdy przybliża proces litografii, albo opisuje dziewiętnastowieczną mapę („Dolina Noteci wyróżniała się na niej bladozieloną krętą wstęgą. Jej krawędzie zaznaczono drobiazgowym, wręcz pieszczotliwym kreskowaniem oddającym rzeźbę terenu. Różnym typom krajobrazu przyporządkowano tu osobne kolory – kompleksy leśne zaznaczono ciemnostalową szarością, wyróżniając przy tym dokładnie strukturę leśnych ostępów. Bagna i łąki są soczystozielone, jeziora jasnobłękitne, a rzeki tak niebieskie, że wpadają w indygo”). W głowie, przynajmniej mojej, zostaje też opis płonących szklanych negatywów – kiedy to „od gorąca rozpuszczają się widoki Wileńszczyzny, Wołynia, Polesia i Lwowszczyzny”.
Filip Springer – nawiązując do jego opisu jednej z postaci z Mein Gott… – zapewne „urobił się po łokcie, uzasadniając konieczność swojego istnienia”. Efektem jest ta książka, którą nie tylko zachęca do lektury. Również do rozejrzenia się wokół siebie, docenienia krajobrazu i wtopienie się w niego, póki nie jest za późno.
Potem zrozumiałem, że Kraina nie jest czymś stałym. To raczej forma skupienia krajobrazu. Zwykle objawia się nieoczekiwanie i trwa przez chwilę. Na przykład wtedy, gdy gdzieś na Mazurach kulisa lipowej alei nagle odsłania gromadę domów tylko po to, by już po chwili mogły się one ukryć z wzgórzem. Albo gdy osobliwe zaplecenie lasu odbijającego się w oknach stojącej przy drodze ceglanej plebanii każe mi natychmiast zatrzymać rower. W takich chwilach dociera do mnie przemożne uczucie, wręcz pewność, że ktoś, kto stworzył to miejsce i przez całe wieki zamieszkiwał, chciał, by przemawiało do tych, którzy przyjdą po nim, i to przemawiało w bardzo konkretny sposób.
Rafał Kowalski © 2023
Filip Springer, Mein Gott, jak pięknie, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2023, s. 271