Ale przecież jest całe mrowie maleńkich rzeczy, drobnych wspomnień, których pan nie traktuje jak części swojej historii. W ogóle mamy tendencję, by wspominać spektakularne wydarzenia. Jak się pan jednak zastanowi, zorientuje się pan, że życie to także drobiazgi i to głównie one dodają całości smaku. Nieważne, co pan ma na talerzu, mięso, ser czy rybę, czy to jest flejszik, milchik czy parwe, główne danie samo w sobie nie ma smaku. Wie pan, co ma smak? Przyprawy. Co pan jeszcze pamięta?.
Nie wiem, ile Ishbel Szatrawska mierzy sobie wzdłuż i wszerz. Niemniej nasiąknęła tym, co najbardziej istotne w żydowskim losie. Zmieściła to w sobie, przetworzyła na swój sposób i przelała na kartki tej książki (wydanej przez Wydawnictwo Cyranka). Humor spod znaku nie tylko Woody’ego Allena miesza się tu przewrotnie z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. I – z przeproszeniem – waleniem prosto z mostu w sensie językowym.
Autorka potrafi śmiać się ze swoich bohaterów i kochać ich. A że ich losy ubrała w formę sztuki teatralnej… Może właśnie zastanawia się, kto i na jakieś scenie mógłby zagrać na przykład tytułowego bohatera.
Ta i ów w Hershu Libkinie mogą filmowo dostrzec na przykład Jana Piszczyka z Zezowatego szczęścia, Larry’ego Gopnika z Poważnego człowieka czy Rogera Thornhilla z Północ – północny zachód (pewnie każda i każdy będzie miał własne skojarzenia). Hersh po przejściu piekła na tym łez padole próbuje odnaleźć się w innym świecie. Szybko przekonuje się, że ziemia wcale nie jest taka duża. Obsesyjni stróże prawa okazują się antysemickimi – nawiązując do komiksu Skąd się wzięła woda sodowa – ponurym krwiożercą i krwiożerczym ponurakiem. Od znanej aktorki słychać sugestię, by lepiej nie mówić głośno o „innej” orientacji seksualnej. Zaś obywatelka USA pochodzenia żydowskiego sugeruje, że imigranci z Europy Wschodniej strasznie koloryzują na temat swojego losu („Że jedli obierki od ziemniaków i siedzieli za drutami pod wysokim napięciem? Kto normalny miałby uwierzyć w takie brednie”).
Tak, to również są Stany Zjednoczone. I tamże Autorka umiejętnie śmiga niczym Lindsey Vonn na stoku narciarskim (choć Amerykanka zakończyła karierę, a Polka najwyraźniej się rozkręca) między tragizmem i śmiechem. Jak wtedy, gdy kręcony jest fragment westernu z udziałem aktorów drugoplanowych i epizodystów – można zrywać boki z jego twórców, kiedy ze starych Żydówek usilnie chcą zrobić indiańskich wodzów; zarazem pytać, czemu tak się dzieje: „Czemu? A skąd mam wiedzieć? Sam jestem Żydem, a powiem ci, (…) nie mam pojęcia, bo ekipa castingowa i reżyser w ogóle nie są Żydami. Pewnie przypadek”. Przypadek… Tutaj czytelniczy śmiech może nie być już słoneczny, gdy wzrok padnie na słowa: „Żyd może zagrać wszystko, bo wie, że w tej grze zawsze zawiera się doświadczenie niebezpieczeństwa ryzyka utraty życia. Najwspanialsze aktorstwo to świadomość śmierci”.
Hersh w tej książce jest jak frontman zespołu rockowego w trakcie koncertu. Autorka daje jednak niemało głosu innym postaciom. Kobiecie, która po rozwodzie wreszcie może żyć pełnią życia, jego córkom, również koleżance Libkina z planu filmowego. Przyznaje ona, że „dom z tektury w gównianym miasteczku tekturowych domków” nie zastąpi wiedeńskiego ogrodu, a milkshake tamtejszej kawy. A jednak chce tego, by zapomnieć, że przyjechała z „całym wielkim nic”: „Chciałam umieć mówić jak nowojorski prawnik, jak potentat naftowy, jak górnik z Pittsburgha, mówiłam z teksańskim zaśpiewem i z meksykańskim, chciałam być nierozpoznawalna, taka jak wszyscy, chciałam być wszystkimi ludźmi zamieszkującymi ten kraj, zęby w końcu gdzieś przynależeć, żeby się wpasować. (…) Nie słyszałam obelg i przytyków. Uśmiechałam się, wciąż się uśmiechałam, uśmiech to podstawa, nikt w Ameryce nie traktuje cię poważnie, jeśli nie umiesz się uśmiechać”.
Krakowianka w Żywocie… nawiązuje do popkultury. Potrafi przynajmniej raz poważnie zaskoczyć zwrotem akcji (nie napiszę, o co chodzi dokładnie – mogłaby nie mieć dla mnie litości nawet bez krakowskiego targu). Niekiedy miesza czas akcji. Dzięki temu może przystawić lustro na przykład hierarchom kościelnym – którzy z jednej strony głoszą, że antysemityzm stoi w jawnej sprzeczności z nauką katolicką; jednocześnie ignorują tych współbraci, którzy nie kryją się z postawą antyżydowską i w ogóle antymniejszościową. Bywają jak aktor John Pain z tej książki.
Przystawia też lustro tym, którzy twierdzą zdziwieni, że Żydzi szli na rzeź jak barany („Barany są świetną wymówką, żeby nigdy nie odpowiadać na takie pytania jak: gdzie była Europa? Albo: gdzie byli nasi sąsiedzi?”). Również nam samym, kiedy pyta, czy reagujemy na drobną, codzienną przemoc w tramwaju, na ulicy, w miejscu pracy.
Jeśli bierzemy Szatrawską jak Gogola z jego słynnym cytatem z Rewizora o śmianiu się z czegoś, bierzemy ją w całości. Dopiero wtedy jest pełnia.
Ależ tak, pamiętam, oczywiście, że pamiętam… (chwila ciszy) maleńkie piąstki moich córek, jak się urodziły. (…) Pamiętam, jak te piąstki chwytały mnie za koszulę, i pamiętam radość w dziecięcych oczach, jak podnosiłem małe berbecie do góry, i myśl, że nikt się tak nie cieszył na mój widok, całym sobą.
Rafał Kowalski
Ishabel Szatrawska, Żywot i śmierć Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022. s. 203