Była w pamięci dorosłych, którzy mi o niej opowiadali, znałem ludzi, którzy na niej byli, w szkołach robiono spotkania z byłymi żołnierzami, a telewizja co rusz emitowała filmy wojenne.

Po parafialnym odpuście strzelaliśmy z kolegami z blaszanych karabinów. Zakup korkowca był obowiązkowy. Jednak ten badziew wcześniej czy później psuł się. Strugaliśmy więc pistolety z drewna albo prosiliśmy o nie pana Franciszka.

To, że był żołnierzem, walczył w Wojsku Polskim, a potem siedział w obozie, wiedzieliśmy od dorosłych. Pan Franciszek nigdy o tym nie mówił. Do szkoły też go nikt nie zapraszał. Wszyscy się go troszkę bali. Dorośli mówili, że już z wojny wrócił dziwny. Stronił od ludzi, mieszkał sam, na starość zaniedbał się i gadał do siebie.

Siadał pod wierzbą na rozstaju polnych dróg. Wyciągał chleb, mleko i zaczynał coś mówić. Potrafił tak siedzieć godzinami. Gdy się już nagadał, podchodziliśmy do niego z zebranym po drodze drewnem i prosiliśmy, aby wystrugał nam pistolety. Mówił, że to głupia zabawa, bo jak się struga pistolety, to potem krzyże trzeba strugać.

Ale rzeźbił ze znawstwem i z detalami. Z wyjątkiem uwag o krzyżu i pistoletach nic więcej nie mówił. Siadaliśmy wokół niego i patrzyliśmy, jak w słońcu srebrzy się jego kozik, którym wcześniej kroił chleb i czosnek. Tym nożem teraz rzeźbił. Pachniało łąką, wieczerzą pana Franciszka i olchowymi wiórami, które serpentynami spływały spod jego palców.

Któregoś jesiennego dnia okropnie wiało. Miało się wrażenie, że wszystko rozsypie się w pył. Taki gniew natury pędzący nad światem. Ten wicher wymieszał wszystko ze wszystkim. W głowie pana Franciszka również. Wtedy też bawiliśmy się w wojnę. Nagle pojawił się pan Franciszek. Był wyjątkowo niespokojny. Zadzierał głowę, patrzył na pędzące chmury, wrzeszczał i wymachiwał pięściami do nieba.

Ciekawość, co on tam krzyczy, wzięła górę i podeszliśmy do niego. Stanęliśmy na tyle daleko, aby w porę zwiać. Wtedy dobiegł nas jego głos: „Ty mnie nie musisz rozgrzeszać, Ty pozwól mi wreszcie zapomnieć!”.

Dziś, kiedy patrzę na pędzące niebem chmury, olchy i ziemię, w którą wsiąknęła krew naszych zabaw w wojnę i która pamięta tamten wiatr i krzyk pana Franciszka, dziękuję życiu za tę lekcję wiary, buntu i furii, bez której pewnie nie wiedziałbym, że szaleństwo może być bardziej ludzkie, niż tak zwana normalność.

Robert Majewski

Tekst pierwotnie ukazał się 3 maja 2021 roku na łamach Gazety Wyborczej Płock.

Fot. JAKUB ORZECHOWSKI / Agencja Gazeta