„Siadłem, oparty o ścianę wagonu, i patrzyłem na tych wszystkich umęczonych, zamotanych, sponiewieranych ludzi. W podróży bez żadnych luksusów. Próbujących dokądś dojść na własną rękę, po staremu. Bardziej szorstkich niż nieoheblowana deska. Dzikszych niż dzik. Bardziej zgrzanych niż koń po wyścigu. Bardziej zwariowanych niż worek forsy. Rozwrzeszczanych gorzej niż stado kawek na drzewie. Pomylonych. Poplątanych, zamotanych ludzi. Szalony wagon na koślawych szynach. W kłębach trującego pyłu pędzący setką prosto donikąd”.


Książka To jest wasz kraj, to jest mój kraj (wydana przez Wydawnictwo Czarne w Serii Amerykańskiej, przetłumaczona przez Tomasz Gałązka) jest autobiografią pieśniarza folkowego Woody’ego Guthriego? Portretem Stanów Zjednoczonych pierwszej połowy dwudziestego wieku? Opowieścią o ludziach zamieszkujących wtedy ten kraj? Pochwałą prostoty i tego, że w jedności siła? Jest tym wszystkim i kolejnym dowodem, jak istotna jest rola tłumacza.


Guthrie jest uprzejmy opowiedzieć o swoim dorastaniu w Oklahomie, zanim ruszył w podróż, by zarabiać na jedzenie pracą oraz graniem i śpiewaniem piosenek. Wygląda na to, że w wyborze jego późniejszej drogi duże znaczenie miała osoba jego mamy, nawet jeśli zmagała się z chorobą psychiczną. To ona uczyła Woody’ego „śpiewać stare piosenki, o każdej balladzie opowiadała nam długie historie, na swój sposób wciąż mówiła nam, żeby próbować patrzeć na świat także cudzymi oczami”.


Jest też babcia („przez chyba pięćdziesiąt lat musiała obrabiać i plewić zagony utrapień”), rodzeństwo i ojciec. Kiedy on i Woody stają w obliczu niszczycielskiego żywiołu, tata przyszłego pieśniarza, poprzedzającego nadejście Boba Dylana, mówi do syna: „Cyklon może nas jeszcze minąć, mój ty kudłaty twardzielu. Ale może też walnąć prosto w nas. A ja chciałem tylko o coś zapytać. Gdyby ten cyklon sięgnął tym swoim wrednym ogonem i wessał wszystko, co my tu mamy na tej górce, wciąż byś lubił tatusia? Wciąż byś do mnie przychodził, siadał mi na kolanach i obejmował mnie za szyję, tak mocno?”. Syn mu odpowiada: „Tuliłbym mocno”.


Woody już za młodu ima się różnych zajęć (co obrazuje choćby zabawną opowieścią o sprzedawaniu gazet), potem rusza w podróż po Stanach. Na swojej drodze spotyka Dużego Chandlera, uciekiniera z zakładu psychiatrycznego, który zaczął malować. Dziewczynę patrzącą długo na zdjęcia gór w gazetach ze słowami: „Chciałabym tam być”. Kulasa Whitney’a twierdzącego, że umie zwęszyć burdy „na trzy przecznice, zanim tam dojdę”. I młodego dzieciaka w pociągu z twarzą „oblepioną miałem węglowym jeszcze od czasów, kiedy położono tu linię kolejową, a wokół ust, nosa i oczu rozmazało się we wszystkie strony parę kropel śliny i wilgoci z nędznych ulic rozmaitych miast”.


Są w tej książce portrety ludzi, którzy nie mają wielkich wymagań od życia. Chcą zaspokoić głód, znaleźć pracę, zamieszkać gdzieś, założyć rodzinę. Ich losy układają się różnie, bo nie mają wpływu na przykład na burze pyłowe i inne żywioły („Dziwna rzecz, ogień. Pomaga ludziom i krzywdzi ich. Buduje miasta i je pożera”), inflację i decyzje polityków, na ilość ropy w danym miejscu – to ona bryzga i spryskuje „każde miejsce dokoła śliską czarną krwią z żył przemysłu”, decyduje o rozwoju i upadku miast. Tacy ludzie, bywa, głodni potrafią oddać jedyną kanapkę innemu głodującemu. Przytulić go podczas zimnej i deszczowej nocy pod mostem. Umieją odróżnić (i obronić) Amerykanina japońskiego pochodzenia od Japończyka prowadzącego wojnę ze Stanami.


Tropem Woody’ego Guthriego, który stara się nie być mądrzejszy od swoich bohaterów, idzie tłumacz Tomasz Gałązka. Podobnie jak ostatnio Krzysztof Cieślik przy głośnej powieści Shuggie Bain, Gałązka z wyczuciem i autentyzmem oddaje takich ludzi z użyciem swojskich zwrotów – w tym wypadku na przykład „kojfnąłem”, „maseło”, „kolebiących się”, „wygwizdowo”, „ocykał”, „koso patrzył”, „na piechtę” i tak dalej. Czuwa, by Czytelniczka i Czytelnik mieli do czynienia z tak obrazowymi zdaniami, jak: „Szedłem za wszystkimi po jakichś wąskich deskach, wstrzymując oddech, gdy patrzyłem pod nogi na ruchomą, pomlaskującą wodę, oblizującą się na nasz widok” albo „Wiatr świszczał pieśni pogrzebowe dla jeżdżących towarowymi” (swoją drogą, ostatnie zdanie skojarzyło mi się ze zdaniem „Zamieć śpiewała nad nami hymn zwycięski” z reportażu Wacława Sieroszewskiego w pierwszym tomie „Antologii polskiego reportażu XX wieku” pod redakcją Mariusz Szczygieł – zresztą również wydanej przez Wydawnictwo Czarne). On tę książkę nie tylko tłumaczy, on nią żyje.


Dla Woody’ego Guthriego kariera nie jest najważniejsza; nie ma zamiaru zmieniać się, by zarobić więcej pieniędzy. Tłumaczy: „Świetnie wiesz, że wolę grać, żeby mieć na fasolę i coś na zagryzkę, pić wodę ze strumieni, no, wszystko, byle tylko grać i śpiewać dla ludzi, którym się to podoba, którzy to czują, którzy żyją tak, jak w moich piosenkach. Mam zupełny kocioł w głowie. Chcą mi wmówić, że jeśli chcę mieć na żarcie i przeżycie, muszę śpiewać ich lipną chałę!”. Przez to jego książka i teksty piosenek sprawiają wrażenie pisanych prosto z serca, i prostą drogą do serca trafiają.


„Takich ludzi widzieliście już milion. Może spotkaliście ich w tych tłoczniejszych dzielnicach swojego wielkiego miasta, tych ukrytych, gdzie jest gęsto i duszno, gdzie ciężko przejechać autem. Może się zastanawialiście, skąd się ich tylu wzięło, jak jedzą, jak w ogóle żyją, jaki z nich pożytek, czemu żyją tak, a nie inaczej? A oni mieli domy rodzinne jak i wy, mieli swoje miejsce, robotę, zupełnie jak wy. A potem coś ich trafiło i wszystko to stracili. Los pchnął ich w samotną drogę i wędrują tak, od oceanu do oceanu, od Kanady do Meksyku, szukając nowego domu. A teraz, w tej chwili, szukają go w waszym miasteczku”.

Rafał Kowalski

Woody Guthrie, To jest wasz kraj, to jest mój kraj, Wydawnictwo Czarne 2022, s. 368