„Bardzo mnie interesowała sprawa Charitonowa, bo pracował z moim dziadkiem i dobrze się znali. Rozmawiałam z każdym człowiekiem, który dysponował jakąkolwiek wiedzą w tym temacie. Czytałam wszystko, co możliwe. Chodziłam na spotkania ze śledczymi, z antropologami. – Tu pani Anna robi pauzę, bo to bardzo delikatna sprawa. – I oni wszyscy mówią, nieoficjalnie, że to, co pochowane jest dziś w Petersburgu jako szczątki świętego Mikołaja II, ostatniego cara Rosji, to w rzeczywistości zmieszane kości cara i jego kucharza”.


Nie mam pojęcia, czy Witold Szablowski (alias Witold Szabłowski – Author) świetnie gotuje. I czy podczas pichcenia na przykład, dla dodania pikanterii, oblizuje palce niczym Nigella Lawson. Jednak w przeciwieństwie do tej brytyjskiej autorki książek kucharskich wysmażył dzieło (nakładem Wydawnictwo W.A.B.), gdzie jedzenie uczynił punktem wyjścia do opowieści o mechanizmach tego świata. O zapełniających go ludziach bardzo znanych i takich, o których można (prawdopodobnie) dowiedzieć się dopiero dzięki Autorowi.


Morderczy Stalin i Mikołaj II lekceważący poddanych; Gagarin, Lenin i Putin… Lecz ręka do góry, kto słyszał wcześniej o Hannie Basarabie i Wierze Mortko z Rostówki Wielkiej. Obie dziewięćdziesięciolatki nie mają już siły, by się spotkać. Autor i jego kompan umożliwiają im to dzięki swojemu samochodowi i słuchają ich opowieści o Wielkim Głodzie.


A kto miał okazję poznać Tamarę Andriejewnę, piekącą chleb w oblężonym Leningradzie podczas wojny? To ona Witoldowi Szabłowskiemu mówi: „Do dziś raz, może dwa razy w roku śni mi się, że znowu mam dwanaście lat i znowu idę po dachu, a przede mną Matka Boska. Zawsze pytam ją wtedy: >>To już?<<. A ona zawsze kręci głową, że nie. Jeszcze nie. Wiem, że któregoś dnia skinie głową na tak. I wtedy weźmiemy się za ręce i pofruniemy razem nad Leningradem, do moich bliskich, za którymi codziennie tęsknię”.


Witold Szablowski rozmawia z pracownikami Birulewskich Zakładów Eksperymentalnych, gdzie od lat produkuje się żywność dla kosmonautów. Z kremlowskim kucharzem Wiktorem Biełajewem śpiewającym drożdżom. Z Aleksandrą Igoriewną: „Mój dziadek dojechał jeszcze z carem do Tobolska. (…) Ale tam Ale tam, wstyd się przyznać, bolszewicy zaczęli mu prać mózg. Robili to skutecznie. (…) Rzucił cara, pojechał do rodziny w Petersburgu i przez chwilę stał się wojującym komunistą. Nie nam, Witoldzie, oceniać czyny naszych przodków, ale trochę się za niego wstydzę. W każdym razie to nie mój dziad, ale Iwan Charitonow, który został z carem do końca, jest dla mnie prawdziwym bohaterem”…
Ten reporter nie tylko rozmawia. W Estonii, kilka kilometrów od granicy z Rosją wykopuje szczątki żołnierzy Armii Czerwonej z czasów II wojny światowej. Blisko dwa lata walczy, by dostać się do wspomnianych zakładów związanych z kosmosem. Doznaje gruzińskiej gościnności; jest ona dla niego błogosławieństwem, ale i przekleństwem uniemożliwiającym pracę. Poznaje przepisy na różne dania i dzieli się z Czytelniczkami i Czytelnikami. Na przykład zestawienie jesiotra w galarecie z zupą z pokrzyw dobrze nawiązuje do treści tej książki.


Witold Szablowski potrafi sprawić, że człowiek śmieje się na głos. Jak przy wątku o starym szewcu z Gori, który potrafił zagrozić Stalinowi, że „zdejmie mu portki i tak przetrzepie tyłek, że >>będzie czerwony, jak ta twoja flaga<<” – a Stalin jest wniebowzięty. Autor umie wzruszyć wspomnianą opowieścią z Leningradu, z Bagram (co może dać pomidorek z uśmiechniętą buźką z rzodkiewki…), z Czernobyla. Chwycić za gardło na cmentarzu: „To kraina umarłych. Umarłych, których nie miał kto godnie pochować. (…) I Hanka Kartopliowa, i nasz sąsiad Gregorko, i jego żona Aleksandra. Leży tu kilkadziesiąt dzieci, z którymi chodziłam do przedszkola albo z którymi bawiłam się na ulicy. Hanka Ternyczycha, która poszła do więzienia, bo ukradła dla swoich dzieci kilka kłosów żyta. Leży nawet Sak z synami, ten sam, który ukradł krowę mamie Wiery; on też nie przeżył głodu. (…) Stoimy chwilę w milczeniu. Nie ma słowa, które można by powiedzieć w takim miejscu”.


Są emocje. I jak powiedziała jedna z rozmówczyń Autora, żeby być dobrą kucharką, trzeba mieć wrażliwość – człowiek, który nie ma wrażliwości i nie jest empatyczny, nie wyczuje nastroju innych, nigdy nic dobrego nie ugotuje. Można dodać: a reporter nic dobrego nie napisze.
„Związek Radziecki mi obalili, w moim ośrodku. I ja im to wszystko przygotowałem: nagrzałem w pokojach, pościel wymieniłem. Nawet maszynę do pisania im przywiozłem, na której wydrukowali te haniebne porozumienia. To znaczy, oczywiście, nie ja to robiłem, ale moi pracownicy; czterdzieści osób, które pracowało w Wiskulach, zrobiło to wszystko na moje polecenie. Ale za mną to się ciągnie, nie za nimi. Ludzie myślą, że myśmy wiedzieli, nad czym tam obradują (…) Gdybym wiedział, nikt by żywy stamtąd nie wyszedł. Miałem broń, byłem przez całe życie myśliwym”.


P.S. Witold Szablowski będzie gościem Książnica Płocka im. Władysława Broniewskiego 18 stycznia br. Zachęcam do spotkania z nim, bo jak pisze, tak opowiada. Przekonałem się o tym, gdy w 2017 roku ściągnąłem go do Muzeum Żydów Mazowieckich, by porozmawiać o jego książce „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”. Zresztą Autor w „Rosji od kuchni” w tej książce puszcza oko w stronę Płocka. Gdy pisze o Konstantinie Ciołkowskim – prekursorze kosmonautyki w Związku Radzieckim – wspomina o jego pradziadzie-przedstawicielu płockiej szlachty na wolnej elekcji, w trakcie której wybrano na króla Zygmunta III Wazę.


P.S. 2: Księgarnia Smak Słowa dziękuje za pomoc w zakupie tej książki – piszę o tym, bo warto wspierać księgarnie kameralne i lokalne.

Rafał Kowalski

Witold Szabłowski, Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem, Wydawnictwo W.A.B., s. 384