Wygląda na to, że idą święta. Idą już od dwóch miesięcy, o czym nie dają nam zapomnieć sklepy, kolorowe magazyny i wszelkiej maści poradniki. Kiedyś poszedłem za radą jednego z nich i spędziłem z rodziną Boże Narodzenie z dala od telewizora i suto zastawionego stołu.

Dzieciom zahasłowałem komputery, żeby nie mogły uciec od rodziny do wirtualnej rzeczywistości. Ponoć tylko w ten sposób można ocalić rodzinny sens świąt.

W poradniku przeczytałem, że najlepszym sposobem na stworzenie familijnej atmosfery są spacery i gry towarzyskie. Są one oznaką powrotu Polski do tradycyjnych rodzinnych wartości. To była inspirująca wizja. Wyobraziłem sobie, jak zamiast siedzieć przed telewizorem i zjadać tony schabowych, szynek i kiełbas, wszystkie polskie rodziny zbiorą się przy swoich kominkach, kaloryferach oraz innych wymiennikach ciepła i zaczną grać.

U mnie na pierwszy ogień poszły scrabble. Wybrałem je, ponieważ sądziłem, że jako urodzony humanista rozprawię się z rodzinką w trymiga. Niestety, chyba nie miałem dnia. Każdą z pięciu partii kończyłem z siedmioma samogłoskami. Kiedy inni układali wyrazy w rodzaju „zasnucie”, przechodząc z nimi przez dwa potrójnie premiowane pola i zdobywając 74 punkty, ja dostawałem sześć za słowa w rodzaju „manna”. Troszkę się zirytowałem.

Nie mając szczęścia w mojej koronnej grze, pomyślałem, że będzie mi ono dopisywać w tej dyscyplinie, na której kompletnie się nie znam: pieniądze, inwestycje, biznes – a więc Monopoly. Rozrywka byłaby nawet niezła, ale gra jest taka jak system bankowy: wcześniej czy później zbankrutujesz. Ja zbankrutowałem wcześniej, a dokładnie rzecz biorąc, po kilku pierwszych kolejkach. Pożyczyłem więc pieniądze od dzieci, by po chwili zbankrutować ponownie. W końcu zacząłem wypisywać weksle pod realny zastaw zwiększenia im po świętach kieszonkowego. Okazało się, że dobra zabawa zawsze kończy się niekontrolowanym kapitalizmem. Tak pustego portfela nie miałem nigdy wcześniej, a spokój wewnętrzny runął niczym nowojorskie wieże World Trade Center.

Potem przyszedł czas na gry losowe, w których poruszać się należy o tyle pól, ile wyrzuciło się oczek. Kiedy rzucały moje dzieci albo żona, ich kostka składała się z sześciu ścianek, z których wszystkie miały po sześć oczek. Ja natomiast wyrzucałem zawsze dwa albo jedno. Poza tym bez przerwy trafiałem na pola karne, które cofały mnie na start. W ten sposób oni skończyli swoją partię po kilku minutach, a ja w grudniu następnego roku. Frustracja sięgnęła zenitu.

W końcu przyszedł czas na kalambury. Dla tych, którzy nie znają zasad tej gry, wyjaśniam, że należy bez słów, jedynie ruchem swojego ciała (pantomimicznie), pokazać tytuł filmu lub książki. Tu złośliwość mojej rodziny osiągnęła apogeum, no bo jak pokazalibyście tytuły: „Nazywam się Cukinia”, „Rozpruci na śmierć’’, „Niezwykła podróż fakira, który utknął w szafie”, „Nazistowscy surferzy muszą umrzeć”, „Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów” albo „Dzień, w którym mój ojciec stał się krzakiem”.

Kalambury przelały czarę goryczy. Po świętach napisałem list do redakcji poradnika, żeby sobie wsadzili w cztery litery swoje rady, bo gry towarzyskie dają ludziom jedynie falę kipiącej wściekłości, histerii, wzajemnych oskarżeń i nienawiści. Przecież to w czasach ich świetności wybuchały największe światowe konflikty. Ze swoją teorią poszedłem nawet o krok dalej. Kiedy przyjrzymy się ogniskom zapalnym na świecie, to największe są na Bliskim Wschodzie, a więc w miejscach, w których ludzie raczej nie grają w komputerowe zabijanki w rodzaju Grand Theft Auto.

Bogatszy o te przemyślenia drugiego dnia świąt pozdejmowałem hasła z komputerów moich latorośli, a sam odpaliłem ociekającą krwią grę Diablo. A w domu ponownie nastał pokój.

Pierwotnie tekst ukazał się 22 grudnia 2019 r. na łamach Gazety Wyborczej Płock.

Robert Majewski

Fot. Łukasz Giza | Agencja Gazeta