„Podróżowałem jak ktoś, kto wychodzi naprzeciw przymierzu żywych i umarłych i wie, że wszędzie zostanie przyjęty z przeświadczeniem, że można mu ufać, bo jest pojętny i wrażliwy na to, co ludzkie i co boskie, a co po drodze będzie roztaczać się przed jego oczami”.


Podróżujący to Sándor Márai. Zanim zyskał światową sławę powieściopisarza, w 1926 roku, gdy miał dwadzieścia sześć lat, jako dziennikarz wybrał się w podróż na Bliski Wschód i nie tylko. Wyszła z tego książka, w której granice są inne niż obecnie; inne konflikty zbrojne i znaczenie niektórych państw. Jednak wiele spraw pozostaje niezmiennych.
Wśród nich podejście niektórych osób do innych kultur i tradycji. Márai irytuje się, gdy widzi, jak Francuzi zachowują się w okupowanym przez siebie Damaszku: „Jeśli widzi Boga innego niż rzymskokatolicki, odsuwa w tył kapelusz na głowie, cmoka i ze zdumieniem mówi: >>Tiens, oh là là…<<. Jeśli widzi człowieka poważanego, którego każdy prapradziadek był autorytetem w Mekce i którego słowo to rozkaz dla milionów ludzi, lecz który nie nosi w dziurce od guzika w burnusie czerwonej rozetki odznaczenia, to odwraca od niego głowę i nie odwzajemnia pozdrowienia”.


Minęło blisko sto lat, Francuzi nie władają już tamtą ziemią. Ale traktowanie innej kultury jak obcej – zamiast czegoś godnego szacunku i okazji do wzajemnej inspiracji – niestety wciąż ma się dobrze w obecnym świecie.


Węgierski mistrz słowa pisanego w Śladami bogów przedstawia postacie znane bardziej i mniej. Jest więc brytyjski archeolog Howard Carter, odkrywca grobowca Tutanchamona. Márai stara się o rozmowę z nim. Jest też kobieta, która przyjechała do Jerycha z miasta Łodzi. Prowadzi tam kawiarnię i gdy widzi gości, którzy przypominają jej przeszłość, nie chce ich wypuścić. Autor spotyka Samarytanina, pociesznego dentystę na wyspie Rodos i arabskiego sprzedawcę w Damaszku, o którym chwilę wcześniej nie miał pojęcia. Sprzedawca na oczach węgierskiego przybysza z ukrycia wykłada „sześćsetletnie, osiemsetletnie wschodnie tkaniny, brokaty, siodła wysadzane brylantami, damasceńskie szable ze złotą rękojeścią, zdobione szafirami i rubinami, najcudowniejsze, srebrzące się fenickie wazy, wyplatane złotem sakiewki, figurki tanagryjskie, grecką głowę konia z brązu… (…) Wstrzymuję oddech, nigdy jeszcze nie widziałem czegoś bardziej ekscytującego”.


W podejściu Autora do zachowania Francuzów czy osadnictwa Żydów w Palestynie widać, że nie boi się mieć własnego zdania, być obiektywnym. Docenia pracowitość żydowskich przybyszów w trudnych warunkach z myślą o kolejnych pokoleniach. Jednocześnie przestrzega ich przed złym traktowaniem tych, których spotkali po przyjeździe do Palestyny. „Wtedy mówiłem sobie w duchu: >>No więc nie róbcie tego. Jeśli wy tutaj robicie to, co my robiliśmy z wami, jeśli wymyślacie sobie swoją obronę rasy i swój chiński mur, to kiedyś okaże się, że rację mieli tamci, od których nauczyliście się tego wszystkiego<<”.


Późniejszy konflikt izraelsko-palestyński udowadnia, jak ważne to słowa. Zresztą w tej książce aż nadto widać, że Márai brzydzi się przemocą („Dla mnie, który z pełnym przekonaniem rozgoryczonej młodości walczyłem przy każdej nadarzającej się okazji o prawa i godności (…) czyniłem to nie z heroizmu, lecz ze skrajnej konieczności, bo wszystko, co narusza ludzką godność, degraduje osobiście każdego człowieka”).


Márai docenia piękno („Ale To, o czym żywimy przekonanie, i Ty, i ja, że jest częścią wieczności, że tylko To nie przemija, tylko To jest treścią w tym smutnym interesie, którym jest życie: Duch, Ideał, którym może być Bóg, może być jakaś w pełni wyrażona myśl, a niekiedy może być rzeźba lub wiersz, lub Biblia” – to powinno przypaść do gustu np. Filip Stach). Docenia szczegół, prostotę ludzi i rzeczy, co widać choćby podczas jego odwiedzin w kościele w Betlejem. Swoje pięć minut mają zwierzęta (wśród nich wielbłąd). A na deser serwuje zdania, które można smakować z zachwytem, np. „(…) na miasto jakby rzucono urok – lakier cywilizacji, którym to miejsce i ludzi tutaj powlekli zdobywcy, z trzaskiem odpryskuje z budynków i ciał, zaczarowane duchy Orientu cwałują poprzez noc, wyzwolone, rujnują i uszczęśliwiają; „Około szóstej rano Cap Polonio staje się cichszy – jakby po pięciu dniach nieprzerwanej pracy zmęczyło się serce statku – i ta wielka cisza, zatrzymany silnik budzi każdego”; „Jedną ulicę dalej, za europejską dzielnicą, wszelkimi barwami, woniami, dźwiękami krzyczy, syczy, trzaska, oferuje, przewala się, śmieje i tarza, śni, marzy, kurzy fajkę najczystsza Afryka”.


Sándor Márai uczy doceniać prawdziwą wartość tego, co często jest na wyciągnięcie dłoni. I doceniać własną niepowtarzalność, a jednocześnie rozwój oparty na inspirowaniu się, nie na bezmyślnym kopiowaniu (Autor ładnie pokazał to na przykładzie Aten – to ci się może spodobać, Dionisios Sturis).


„Tutaj zaczyna się tysiąc i jedna noc, to coś wielkiego, tajemniczego, niepoddającego się kontroli – tu nie ma już telefonu ani kolei, nie ma urzędu ani profesji, tu jest już tylko życie, wolny, bezlitosny i obojętny porządek natury, którego jeden łyk smakujesz w swojej cywilizowanej buzi tak łapczywie, jakbyś miał umrzeć z pragnienia, gdybyś nie mógł się tutaj natychmiast zaspokoić tym jednym jedynym łykiem czystej i świętej Wolności…”.

Rafał Kowlaski

Sándor Márai, Śladami bogów, Czytelnik 2021, s. 264