Skwar, spiekota, upał, kurz. Brakuje wody. Władze apelują o szanowanie każdej kropli, gdzieś nawet zaczynają ją reglamentować. Mało kto zdaje sobie sprawę, że Polska ma tyle zasobów wody pitnej co pustynny Egipt. Za to wszyscy chcą mieć na działce piękny trawnik.

Skąd wzięła się nasza miłość do trawników? Pomysł ich pielęgnowania zrodził się w średniowieczu w zamkach francuskich i angielskich arystokratów. Od początku trawnik był znakiem firmowym elit.

Dobrze utrzymane murawy wymagały ziemi i pracy. Biednym chłopom szkoda było marnować grunt na bezużyteczną trawę, której utrzymanie w należytym porządku wymagało mnóstwa wysiłku, zwłaszcza w okresie przed wynalezieniem kosiarek i automatycznych zraszaczy. W zamian za pielęgnację trawnika ludzie nie otrzymywali niczego wartościowego, poza jednym – starannie utrzymana darń była symbolem statusu społecznego i dostatku. Im większy i im staranniej wypielęgnowany trawnik, tym potężniejsza dynastia. I odwrotnie – trawnik w opłakanym stanie świadczył o tym, że jego właściciel ma kłopoty.

Kiedy w końcu obalono królów i zgilotynowano arystokratów, nowi władcy – prezydenci i premierzy – zachowali trawniki. Wkrótce w ich ślady poszli mieszczanie, a potem rodząca się klasa średnia. Ludzie zaczęli utożsamiać trawniki z władzą polityczną, statusem społecznym i bogactwem. Nieskazitelnie czysty trawnik przestał być domeną najlepiej urodzonych, a stał się potrzebą prawie wszystkich.

W ostatnich dziesięcioleciach podmiejska liturgia zyskała nowy rytuał: weekendowe koszenie trawników. Wielu ludzi z prawdziwym poświęceniem oddaje się temu zajęciu. Dlaczego? Przecież idąc ulicą, bez trudu można ustalić status materialny i społeczny właściciela na podstawie wielkości powierzchni i jakości darni wokół domu. Nic tak wyraźnie nie wskazuje, że źle się dzieje u państwa Kowalskich, jak zaniedbany trawnik przed domem.

Drogocenny zielony dywan zapewnia godną scenerię ważnym uroczystościom i przyjęciom. Przed każdym pałacem i budynkiem rządowym stoją surowo brzmiące zakazy: „Nie deptać trawników”. Niemal cały dziedziniec Uniwersytetu w Oksfordzie zajmuje wielki, śliczny trawnik. Wolno po nim chodzić albo siadać na nim tylko w jednym dniu w roku. Biada nieszczęsnemu studentowi, którego stopa sprofanowałaby świętą zieleń w jakikolwiek inny dzień.

U mojego kolegi jest podobnie. Biada któremuś z jego dzieci (albo komuś z jego gości), jeśli bez wyraźnej przyczyny zejdzie z wytyczonego chodniczka lub zeskoczy z tarasu w trawę.

Szał na trawniki trwa w najlepsze. Trawa to obecnie najszerzej rozpowszechniony rodzaj upraw, a roczne obroty przemysłu trawnikowego (produkcja nasion, nawozów, kosiarek, zraszaczy, usługi ogrodnicze) wynoszą miliardy euro. Nic dziwnego, ludzie widzą, że amerykańscy prezydenci wygłaszają przemówienia na trawniku przed Białym Domem, ważne mecze piłkarskie są rozgrywane na zielonych boiskach, a bohaterowie ich ulubionych seriali kłócą się o to, czyja kolej kosić trawę.

Polacy jeżdżą na wczasy do krajów arabskich i widzą, że trawnik można utrzymać wszędzie, nawet na pustyni. Nowo wybudowane Muzeum Sztuki Islamskiej w Katarze okalają wspaniałe trawniki. Trawa o powierzchni blisko dziesięciu hektarów – pośrodku piaszczystej pustyni – wymaga codziennie ogromnych ilości słodkiej wody.

Skoro można na pustyni, to można w Płocku, Skierniewicach, Radzanowie i w Słubicach. Leją się więc hektolitry wody ze szlauchów i zraszaczy. Czego się nie robi dla podniesienia własnego prestiżu. Gotowi jesteśmy umrzeć z pragnienia, byle tylko na świeżym, zielonym trawniku.

Robert Majewski