Delta Kream
The Black Keys

Nonesuch Records, 2021, TT: 58’12”

rm red star  rm red star  rm red star  rm red star   rm red star

„Nagraliśmy ten album, by złożyć hołd muzyce z północnego Missisipi, tradycji, która nas ukształtowała. Te utwory wciąż są dla mnie tak samo ważne, jak w dniu, w którym poznałem Pata i zaczęliśmy razem muzykować. To była bardzo inspirująca sesja. Wszystko układało się bardzo naturalnie” – mówi Dan Aurebach o dziesiątej już i zarazem najnowszej płycie The Black Keys. 

Duet z Arkon w Ohio, składający się z wokalisty i gitarzysty Dana Auerbacha oraz perkusisty Patricka Carneya, gra już 20 lat. Trajektoria ich kariery jest typowa dla kapeli rockowej – od grania w pustych barach po wypełnione po brzegi stadiony. W ciągu tego czasu modyfikowali swój styl i brzmienie, ale nigdy nie odwrócili się od bluesa. Album Delta Kream potwierdza to, stylistycznie zbliżając się do pierwszych płyt zespołu. 

Delta Kream przynosi piosenki artystów z delty Mississippi – nieżyjących już RL Burnside’a, czy Juniora Kimbrough’a. Wspierani przez sidemanów tych wielkich bluesmanów – gitarzystę Burnside’a, Kenny’ego Browna i basistę Kimbrough’a, Erica Deatona – The Black Keys wrócili do wytrawnego grania. Daje im ono mnóstwo radości. 

Szczerość przekazu i naturalność brzmienia – znaki rozpoznawcze albumu – osiągnięto rezygnując z długotrwałej produkcji. Sesja nagraniowa trwała zaledwie 10 godzin, a wybrane na płytę wersje piosenek zazwyczaj nagrano za pierwszym podejściem. Luźny, studyjny klimat ilustrują rozmowy pozostawione na końcu lub na początku kilku utworów.  

Album brzmi surowo i hipnotyzująco, ospale i lepko. Spokojna, śpiewająca gitara Browna błyszczy na całej płycie. Walk With Me ma mocne i zarazem taneczne kopnięcie. Poor Boy a Long Way From Home w tej wersji może mierzyć się z najlepszymi wykonaniami jakie znamy – Gusa Cannona, Bukki White’a i Howlin’ Wolfa. 

Słuchając Coal Black Mattie, ciarki przechodzą po plecach, gdy Auerbach śpiewa o zapijającej się na śmierć kobiecie. Seksone Stay All Night Kimbrougha brzmi odprężająco – a to dzięki wysokiemu wokalowi Auerbacha i oszałamiającej solówce Browna. Natomiast Going Down South Burnside’a zyskał niezwykły rhythm & bluesowy  pazur. 

Uwielbiam takie płyty, które wlewają się we mnie kropla po kropli, piosenka po piosence, dźwięk za dźwiękiem, fraza za frazą. Z każdym dniem bardziej, z każdym przesłuchaniem mocniej. To jedna z tych płyt, dla których chce się wracać do domu. Nie zapomnę o niej w posumowaniu najlepszych albumów tego roku.