Spośród hoteli które znam, najbardziej polubiłem ten, w którym nigdy nie mieszkałem. Traf chciał, że przechodziłem obok niego tuż po przeczytaniu książki Hotel Savoy Josepha Rotha. Nie mam śmiałości wchodzić do hoteli bez zamiaru zamieszkania, ale tym razem pokusa był silniejsza. No bo jak tu nie sprawdzić czy przetrwały przenikające się światy bohatera powieści Gabriela Dana. Jak tu nie spojrzeć od wewnątrz na ów symbol odwróconego, dantejskiego piekła: jego poziomy to kolejne piętra hotelu. U samego autor umieścił bogatych i tych, którzy przyjeżdżają do hotelu tylko na jakiś czas. Im wyżej tym gorzej – na górze czekają na śmierć biedacy, którzy aby mieć na czynsz zastawiają kolejne walizki.
Wita mnie portier, młody chłopak. Żartuję pytaniem, czy mogę spotkać się z właścicielem hotelu, panem Kalogeropoulosem, którego nikt nigdy widział, ale każdy drży przed nim ze strachu. Uśmiecha się, widać zna książkę Rotha. Być może to lektura obowiązkowa wszystkich pracowników.
Portier szybko miarkuje się, że ma przed sobą raczej turystę niż klienta, i pyta, czy miałbym ochotę obejrzeć hotel. Odpowiadam, że z wielką przyjemnością. On na to, że lata świetności hotel ma już za sobą, że właśnie zmienia właściciela, że wymaga remontu, ale wciąż zatrzymują się w nim goście. Bardziej przyciąga ich mit niż możliwości obiektu, bo nawet na posiłki wysyłani są do pobliskiej restauracji. Ale hotel nadal hołubi ich w sobie, tuli do snu, jakby był wielką kołyską na granicy Wschodu i Zachodu, a oni drogocennymi perłami.
Małą windą wjeżdżamy na pierwsze piętro i od razu czuję ten dziwny zapach zmieszanych ze sobą środków czyszczących i murów, które pocą się od nadmiaru ludzi.
Pierwszy pokój jest otwarty – pogniecione łóżko, widok czyjegoś pospiechu. Ten ktoś musiał wyjechać wcześnie rano, zapewne śpieszył na dworzec. Pokojówka gorączkowo usuwa ślady jego obecności z łóżka, mebli, wykładziny, łazienki, ścian, powietrza. – To wcale nie jest najgorsze – mówi. – Najgorzej usunąć resztki pozostawionej tu osobowości. Pokój musi stać się na nowo bezosobowy. Nie wystarczy wytrzeć lustro, trzeba usunąć pozostałości odbić twarzy. Najtrudniej jest przywrócić bezosobowość pokoju po kobietach. One zaraz po zameldowaniu próbują zamienić go w dom. W szafach wieszają tęsknoty, w łóżkach zostawiają pożądanie.
Jedziemy na drugie piętro. Znajdujemy otwarty pokój, w którym stoją walizki. Ktoś musiał dopiero co wprowadzić się i wyjść, nie zamknąwszy za sobą drzwi. – Być może wyszedł w interesach, być może sama podróż była dla niego najważniejsza i nigdy się nie rozpakuje, wielu mamy takich gości – zauważa portier. – Musiał być zdenerwowany, albo poczuł się obco i wybiegł zgubić gdzieś swoje lęki.
Na trzecim piętrze jest tylko jeden wolny pokój. Wchodzimy do niego. Portier chce mi pokazać okno z widokiem na dziedziniec. Ów dziedziniec to właściwie ciemna studnia, otoczona murem, z które płatami obłazi szarobłękitna farba. Na ziemi leżą porozrzucane materiały budowlane: puszki po farbach, porozrywane worki po cemencie, jakieś deski i cegły.
Otwarty pokój to jedynka. – Mieszkał w nim bardzo długo pewien mężczyzna – mówi portier. – Nie wynajmujemy go od miesiąca. Nie możemy pozbyć się zapachu papierosów, alkoholu i bałaganu. Ten facet zostawił po sobie pobojowisko i beznadzieję swojego życia. To ją najtrudniej wywlec. Próbowaliśmy opatrzeć pokój czym się dało. Nic nie pomaga: łóżko nadal zieje bezsennością, szafki krwawią rozlaną whisky, lustro zachowało jego opuchniętą od wódki twarz, a z otworów wentylacyjnych wciąż słychać rzucane przez mężczyznę przekleństwa.
Wspinamy się na czwarte piętro. Jutro zaczyna się tu remont. Dzisiaj młodzi ludzie, mężczyzna i kobieta, opuszczają ostatni pokój. Rozkrzyczani, ubrani w drogie ciuchy, wychodzą z walizkami i znikają w windzie, zostawiając za sobą zapach ekskluzywnych perfum. Wchodzimy ostrożnie do ich pokoju. – Właściwie nie powinienem pana tu wpuszczać – mówi chłopak. – Ale nie cierpię bałaganu, który pozostawiają po sobie tacy ludzie. Niech pan patrzy, ten bałagan nie ma sensu. Skórki po bananach na pościeli, pasta do zębów na dywanie, wywleczone za okno firanki, ślady butów na poduszkach, zalane sokiem fotele. Pogrom i bajzel. To byli, proszę pana, ludzie sukcesu, korposzczury, którzy przyjechali na szkolenie. W dzień znikali, wracali wieczorem. Całe noce chlali, ćpali, wrzeszczeli i słuchali wściekłego techno. Umieściliśmy ich na tym piętrze, bo tylko tu ich wrzaski dało się ukryć przed innymi gośćmi. – Zostało nam ostatnie piętro – mówię. – Tak – odpowiada portier – ale nie mogę tam pana zawieźć. W jednym z apartamentów mieszka para staruszków. To Francuzi, a właściwie francuscy Żydzi, a właściwie polscy Żydzi, którzy uciekli w wojnę z getta. Najpierw ich rodziny dostały się do Ameryki, potem wróciły do Europy i zamieszkały w Marsylii. Tam młodzi zakochali się w sobie, pobrali, dorobili majątku, a gdy się zestarzeli, sprzedali wszystko i wrócili do miasta swojego dzieciństwa. Wynajęli pokój w naszym hotelu. Wrócili, żeby umrzeć. Mówią, że na starość Bóg przywraca to, co przeminęło.