„Urodziłem się wśród chaosu tej wojny. Plugawe narodziny, cuchnące krowim obornikiem. Tak oto wszystkie siły natury sprzysięgły się, knuły, aż wreszcie, zbiorową wolą, wypchnęły mnie na ten świat. Niczym strzałę wypuszczoną z łuku i posłaną do komnaty udręki, pośród cierpienia i odrazę, zaaranżowane w symfonię obelg, gimnastykę bólu. Wojna. Porzucona wioska. Starcy z długimi glinianymi fajkami. Aż w końcu jedna gnojna obora. Oto i cała sceneria. Zupełnie jak teatr naśladujący życie, tylko z wonią świeżego obornika”.

Autor tej książki zmuszony jest opuścić swoją ojczyznę. Mierzy się z oceanem i zmiennością ludzkich postaw w podróży do ziemi wymarzonej. W drodze tam człowiek, którego imię oznacza „pomyślny, szczęśliwy”, ląduje w piekle na ziemi, a konkretnie na oceanie. I stamtąd przez telefon (ukrywanym i konfiskowanym) fragmentami dyktuje to, co potem złoży się na jego Tylko góry będą ci przyjaciółmi.

Piekło, oparte na upokarzającym systemie zniewolenia, stworzyli obywatele jego wymarzonej ziemi, czyli Australii. W ten sposób następuje brutalne zderzenie pozytywnego wyobrażenia z rzeczywistością. To, co tak bardzo zaszokowało na przykład w książce o Kanadzie autorstwa Joanna Gierak-Onoszko. Na wyspie Manus jak domek z kart rozsypuje się ugruntowane pojęcie, jak powinna wyglądać opieka zdrowotna. Albo sytuacja, gdy syn chce zadzwonić do chorego ojca. Sypie się pojęcie człowieczeństwa.

Marek Edelman twierdził, że człowiek to zwierzę gorsze od innych, bo potrafi niszczyć własny gatunek. Berhouz Boochani też dostarcza dowodów, że człowiek wcale nie jest królem roślin i zwierząt. Autor czuje się częścią przyrody. Strażników więziennych nazywa nosorożcami. Wśród osadzonych (bezprawnie, jak się okaże) rodzi się „niezwykłe napięcie” i stają się „niczym wilki, groźni dla każdego”. Innym razem „potężna fala półnagich mężczyzn wylewa się z pokoi i innych pomieszczeń, zbierają się w cieniu korytarzy. Ich okrzyki niosą się nieprawdopodobnym echem. Wszyscy razem są jak stado mew, rozpoznających oznaki nadciągającego sztormu i bezładnie trzepiących skrzydłami, często jedna w drugą”. A na przeciekającym statku instynkt macierzyński czyni z kobiet „drapieżne wilczyce: wzrokiem śmiało mierzą się z oceanem, odsłaniają ostre kły”.

Kiedy więc Boochani znajduje się, na chwilę, poza murami więzienia pisze, że staje się częścią otoczenia – jak węże, żaby, owady, ptaki: „Jestem uosobieniem dżungli. W ciemnościach dżungli, na miękkim poszyciu dżungli, po omacku, potykając się, brnę ku oceanowi”.

Człowiek w tej książce przekonuje się również, że czerpać nadzieję można z czegoś z pozoru prostego, powszedniego. Jak zwykły uśmiech i „ultramarynowy bezkres oceanu” widziany z okiem samolotu lecącego do piekła; wspomnienie o własnej matce i zakochaniu w pięknej kobiecie, Księżyc na wreszcie pogodnym niebie, światło w oddali na oceanie: „Na samym dnie serca / Malusieńkie światło / Wielkości może ziarnka piasku / Jak odległa gwiazda / Daje się dostrzec na horyzoncie w tę ciemną noc” – „Wszystkie nasze nadzieje skupiają się na tym maleńkim punkcie światłości w oddali”.

Autor niekiedy pisze wierszem, i to w naprawdę przejmujący sposób.Na jednej ze stron pada tu słowo „dālega”. Oznacza „matkę” w kurdyjskim dialekcie feyli. Kurdowie Feyli żyją na pograniczu irańsko-irackim i przeważająca większość z nich to bezpaństwowcy – choć na tamtym terenie żyją od tysięcy lat. To pokazuje, jak cholernie źle funkcjonuje ten świat, kiedy maluczcy, miewający większe prawo do czegoś, są gnębieni w imię na przykład innej wiary. Odmawia się im szacunku, niszczy ich historię, przekreśla podobieństwa. Inny staje się Obcy.

I jeszcze słowo o tłumaczeniu, którego z języka angielskiego dokonał gdynianin Tomasz Gałązka. Z angielskiego, nie z języka farsi, w którym najpierw pisana była ta książka. Nie dość, że ciekawie uzasadnia, jakie to ma konsekwencje – to udowadnia po raz kolejny (choćby po tym, jak w tym roku przełożył „Sny o pociągach” Denisa Johnsona), że potrafi dobrze „czuć” język obcy. Za jego sprawą są tu takie fragmenty, jak: „Ten stół jest bejcowany na czerwono”; „chapnięcia jednego czy paru kawałków ciasta”; „peroruje w najlepsze”.

„Skąd przybyłem? Z krainy rzek, krainy wodospadów, krainy pradawnych rytmicznych pieśni, krainy gór. Lepiej powiedzieć, że zstąpiłem ze szczytów. Tam, na wysokościach, oddychałem kosmicznym eterem. Tam się śmiałem. Tam rozpuszczałem włosy na wietrze. To była mała wioska, pośród gaju starych dębów kasztanolistnych”.

Rafał Kowalski

Berhouz Boochani, Tylko góry będą ci przyjaciółmi, Książkowe Klimaty, 2018, s. 398