„Kiedyś poszliśmy na ludne party, na którym – miałem wrażenie – tylko ja szczęśliwie nie byłem poetą. (…) Mam wrażenie, że wszędzie na świecie poeci tak samo czytają swoje wiersze, a to z tej racji, że tworzą swoją sztukę w ciszy, więc odtwarzają ją parazmysłowym paraszeptem, tak jak w ciemnym pokoju opowiada się o duchach, zaś w domach wyjątkowo pobożnych – świńskie kawały. Poza tym uważam, że powinno być zabronione ustawą, by poeci czytali to, co piszą podobnie jak prozaicy, a nawet imitatorzy pisarzy w rodzaju reporterów, bo zawsze robią to źle”.

Dobrali się. Ten z nazwiskiem na S, którego reportaże o Erec Israel znam niemal na pamięć; bohater pierwszego spotkania autorskiego, jakie prowadziłem w „moim” Muzeum Żydów Mazowieckich (to było w 2013 roku). I ten z nazwiskiem na M, jeszcze nie poznałem go osobiście. Ale to bodaj najlepszy poeta wśród polskich reporterów i najlepszy reporter wśród poetów rodzimych. Wiedzą o tym znający jego np. „Cień w cień” o Zuzannie Ginczance albo „Wielki przypływ”. No więc obaj odwiedzili Sycylię z jej śpiewającym wulkanem i włosko niewłoskimi mieszkańcami, czego efektem jest zbiór ich tekstów „Czerwony śnieg na Etnie”. Coś więcej i bardziej niż klasyczny przewodnik, z podobnej półki, co np. „Osobisty przewodnik po Pradze” Mariusz Szczygieł.

Krzywdzącym byłoby szufladkowanie tych Autorów mianem Poeta i Reporter. Nawet jeśli Paweł Smoleński sprawia wrażenie mocniej stąpającego na ziemi, zgorzkniałego (mam nadzieję, Pawle, że się nie obrazisz) i świadomego, jak naprawdę działa ten świat. Stąd pewnie kolokwialne zwroty „doskonale debilny wyraz pyska” i „krwawe bydlę” i jego nabijanie się z kiczowatego wyglądu sklepowych trumien („nastrajające do żałoby tak, że aż łzy płyną ze śmiechu”). Zarazem niektóre jego pomysły pisarskie to… czysta poezja. Weźmy opis jedzonych flaków, które tak mu smakują, jakby „Pan Jezus przeszedł gołymi stopami po języku”. Albo taki opis wyprawy samochodowej do Gangi: „Gdyż wjechaliśmy w chmurę. Nie w mgłę, a w chmurę, gęstą jak wata nasączona czarną wodą. Już wcześniej nic nie było widać, lecz to nic sprzed minuty czy dwóch jest jednak czymś w porównaniu z nic w brzuchu chmury”.

I przede wszystkim jest doświadczonym reporterem w świetnej formie – bardziej niż na spotkaniu poetów odnajdującym się na targu rybnym, wśród bezdomnych katańczyków i uchodźców z Afryki.

Zresztą o ludziach „poranionych, pokiereszowanych” obaj potrafią pisać na wysokim poziomie. Bo choć Jarosław Mikołajewski potrafi zanurkować głębiej i widzieć poezję tam, gdzie nie dostrzega jej wielu (a potem tworzy wiersz albo np. piękny akapit o swoim zmarłym ojcu) – mocno za gardło chwytają sygnowane przez niego wątki dotyczące np. tych, którzy „błagają los o łut szczęścia, a niebiosa o boską pomoc, ale zdecydowanie zbyt często Bóg jest akurat zajęty czymś innym”. Trudno zapomnieć jego dzielenie się, jak to niektórzy Sycylijczycy „dają groby tym, którzy nie mogą sobie na to pozwolić”. Albo o księdzu Pippo z San Berillo, którego nie odrzucają spotkania z prostytutkami i transwestytami i cytuje papieża Franciszka: „Kim jestem, żeby osądzać”.

Tak myślę, że pisanie tego duetu o Sycylii – wyspie-syntezie, która dostała „spadek po wszystkich, którzy żeglowali przez Morze Śródziemne” – to choćby udowadnianie, jak wiele wspólnego mogą mieć ze sobą katoliczka i komunista walczący o prawa jaśminiarek harujących w anormalnych warunkach; burmistrz występujący przeciwko „biskupom zachowującym się jak mafiosi”, bo „jest katolikiem”; święta Agata i bogini Demeter („płodność i wściekłość chadzają w parze”); pisarz Andrea Camilleri i poczciwy Emilio nazywany świętym przez Jarosław Mikołajewski. Tak, ryba mnich to nie jest morski stwór odziany w habit, czyli stereotypom na pohybel.

Obaj, wydaje się, nieźle dobrali się nawet w temacie własnej „sycylijskiej” śmierci („czas przeżuwa i wypluwa wszystko”). I piszą o tym w swoim stylu. Paweł Smoleński patrzy na Katanię i myśli, że „to idealne, wręcz perfekcyjnie doskonale miejsce, żeby – jeśli naszłaby mnie taka chęć – świadomie i z przyjemnością strzelić samobója”. A Jarosław Mikołajewski twierdzi, że gdyby „jakiś wymiar Bożej sprawiedliwości skazał mnie na więzienie i kazał wybrać jego formę, wybrałbym Ortigę. Wysepkę na wyspie, sam cypel Syrakuz”.

Zanim to, Pawle i Jarosławie, może jeszcze napiszcie co nieco w przyszłości. Bardzo proszę. Mogę Was nawet zaprosić na te Wasze sardynki „zlane oliwą, posypane pieprzem i ziołami, musowo surowe, słone od morskiej wody”. Z winem migdałowym lub bez.

„Dopóki każdy tłumaczy sobie świat po swojemu i nazywa jego tajemnice językiem własnych kołysanek, warto podróżować i poznawać”.

Paweł Smoleński, Jarosław Mikołajewski, Czerwony śnieg na Etnie, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 360