– A nie mówiłem ci, Mustafo Beju, moje szczęście nadchodzi z północy… – roześmiałem się. (…) I nagle – moja ręka ciągle była w kopczyku – rozległo się głośne pukanie! Od południa! Spojrzałem na Ali Mukadera, on spojrzał na mnie, i tak patrzyliśmy: on na mnie, ja na niego. – Chwilę – powiedział i podniósł się, by otworzyć drzwi. Południowe! U wejścia stanęło dwóch policjantów, każdy z karabinem, pistoletem, pasem i wąsami. Pomyślałem sobie: już po mnie! Tu, w guberni, jest porządek! Karty na stole… A na naszym stole taca z towarem i moja ręka głęboko w towarze… Teraz nawet Antun mnie nie uratuje… Jak się toczy moje koło fortuny i dokąd wyruszę teraz? Na północ, południe, zachód, do więzienia?.


Izraelczyk Yossi Granovski zachęca do otworzenia jego zbioru opowiadań (wydanego przez Wydawnictwo Filtry, przetłumaczonego przez Romana Vatera) i przenosin do lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku – tam, gdzie Palestyńczycy z różnym skutkiem współistnieją z żydowskimi osadnikami. Kiedy „płynne są granice między krajami i tożsamościami, mimo wznoszonych murów, widzialnych lub niewidzialnych, zwłaszcza po 1948 roku”. W tej książce wspólna egzystencja jest bez westernowego podziału na dobrych i złych – za to z dużą dawką poczucia humoru oraz barwnych postaci. Powstały one również dzięki autentycznym przeżyciom Autora i opowieściom świadków przez niego zasłyszanym.


Kto skorzysta z zaproszenia, pozna Ormianina Petera i Greka George’a w ich zakładzie zegarmistrzowskim „przy niewielkiej uliczce, blisko donikąd”. Wśród wielu zegarów mają taki, z którego „co godzinę wysuwał się żołnierzyk z szablą, a o dwunastej kapitan na koniu, strącał tamtych i wszystko zaczynało się od nowa”. Twierdzą, że czas tak naprawdę nie istnienie, bo to my jesteśmy w ruchu.


Jest niewidomy redaktor gazety; w sądzie na pytanie, z czego się śmieje, odpowiedział: „Śmieję się, bo się cieszę, że jestem ślepy i nie widzę waszych gąb!”. Gruba i czarna burdelmama potrafiąca „chwycić mężczyznę jedną ręką za gardło i wyrzucić z lokalu, ale poza tym miała złote serce”. Egipski pisarz podróżujący dyliżansem, przyglądający się uważnie zza ciemnych okularów i dymu z papierosa. Pewna agentka; o niej w „korytarzach Służby Bezpieczeństwa żartowano, że w posiedzeniach kierownictwa, na których była jedyną kobietą, brał udział jeden mężczyzna”. Są przemytnicy z opium „gorzkim jak gehenna”, sędziowie szlachetni i godni potępienia, nieszczęśliwie zakochani i rasiści. Uciekinierzy szukający sprawiedliwości i warunków do ułożenia sobie życia. Choćby w pralni ze wszechobecną białą parą przywierającą do szyby i od razu znikającą.


W tej książce ważne są miejsca przestające istnieć z różnych powodów. Wśród nich pewna kawiarnia – jej właściciel „wściekle porykiwał na rybaków, którzy by wysuszyć lub naprawić sieci, rozkładali je na balkonie kawiarni”. Kabaret Majestique z występującymi tam tancerkami brzucha. Targ, na którym handlarz sprzedał w łóżko, a gdy dowiedział się, że nowy właściciel w wydrążonych nóżkach znalazł złote monety, chciał się zabić z rozpaczy.


Jest i dom, w którym przyszło zamieszkać żydowskiej rodzinie i dwóm dotychczasowym lokatorom nie mającym tego pochodzenia. Kiedy pisarz w tym wątku tworzy zdania: „Tę noc jakoś spędzą, a jutro wszystko zorganizują, może poprzenoszą rzeczy, meble, coś dodadzą i rozdzielą pokoje, tymczasowo, ale wyraźnie. Natomiast korytarz, kuchnia, przedsionek, toaleta i łazienka pozostaną wspólne, tam będą musieli nauczyć się żyć razem. (…) Nawet jeśli umowa jest na naszą korzyść, to pomyślałam, że lepiej się porozumieć” – kto wie, czy nie jest to metafora jego pragnienia wspólnej egzystencji Izraelczyków i Palestyńczyków.


I któż ma pojęcie, czy dzięki temu mniej realne byłoby, co zawiera się w arabskim powiedzeniu: „Id-dinja szita” – co potocznie oznacza, że cały świat zamienia się w deszcz.


Przesiedziałem cały dzień w kawiarni z widokiem na morze. Paliłem sziszę i śledziłem ptaki w locie. (…) Podniosłem się, obciągnąłem poły marynarki i przesunąłem ręką po ciele tam, gdzie tkwił mauzer. Było przedpołudnie. Szosa Jafska cała zatłoczona. Ruch został zatrzymany przez beczkę, co wypadła na jezdnię z wozu Karmel Mizrachi, rozleciała się i czerwone wino wyciekło na asfalt; słodki aromat trunku wymieszał się z obłędną wonią szaszłyka i zapachem końskiego łajna. Turek sprzedający salep przechadzał się jak generał, w fezie i czerwonej koszuli ze złotymi guzikami, krzycząc grubym głosem: – Salep! Salep!.

Rafał Kowalski © 2023

Yossi Granovski, Adżami. Opowieści z Jafy, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, s. 224