Tegoroczne wakacyjne wojaże rzuciły mnie – jak zwykle – do Galicji. Tym razem Czudec, Zaborów, Pstrągowa, Strzyżów, Frystak, Ropczyce, Smarzowa – a więc tereny rzezi galicyjskiej, która późną zimą 1846 r. przewaliła się przez te tereny.
Przemierzając wioski położone po obu stronach Wisłoka, poznałem mnóstwo opowieści i historii z tamtych czasów. Tę usłyszałem w Boguchwale, gdzie stacjonowałem.
Pewien człowiek upodobał sobie ponad wszelką miarę książki. Mieszkał w Wielopolu (tak, tak – tym samym, w którym urodził się Tadeusz Kantor). W niewielkiej izdebce urządził sobie gabinet i wyłożył go od góry do dołu książkami. Nazbierało się ich tyle, że układał je stertami. A że był wielojęzykowy i o różnych zainteresowaniach, to miał i woluminy francuskie, i rosyjskie, i niemieckie, powieści, o wojsku i naukowe. Jedne były stare i rozpadające się, drugie nowe, jeszcze z niepoprzecinanymi kartkami.
Każdy, kto wszedł do jego pokoju, głupiał od ilości tomów, przekrzywiał głowę, czytał tytuły na grzbietach i pytał, czy przeczytał je wszystkie. Człowiek odpowiadał, że nie, choć niektóre czytał po kilka razy.
Nakupował tyle książek nie tylko dlatego, że lubił czytać, ale też dlatego, że każda była pamiątką po wydarzeniach, marzeniach, planach i miejscach, które odwiedził.
W ślad za zamiłowaniem bibliofilskim przyszły ambicje pisarskie. Wszystko zaczęło się niewinnie.
Człowiek ten chciał popełnić samobójstwo. Usiadł więc i zaczął pisać list pożegnalny. Gdy skończył, przeczytał go i wydał mu się zbyt krótki. Zaczął więc pisać na nowo. Drugi był dłuższy, ale i ten za krótki jak na opisanie jego życia, które pchało go do śmierci.
I tak został pisarzem. Bohaterami opowieści uczynił okolicznych chłopów. Wierzył, że wszystkie jego książki są długim listem przedśmiertnym i że samobójstwo nie jest grzechem, bo przecież to jego pisanie jest modlitwą i szukaniem Boga.
Został zabity w czasie rzezi. Mógł uciec, bo wiedział, że chłopi idą go zabić. Nigdzie się jednak nie ruszył. Powiedział, że zostaje, bo chce mieć piękną śmierć. Przecież zabiją go własne postacie książkowe. A skoro tak, to nawet nie będzie zabójstwo – tylko odsunięte w czasie samobójstwo.
Na szczęście chłopi nie pastwili się nad pisarzem, jak to mieli w zwyczaju robić szlachcicom. Po prostu go zastrzelili. Pastwili się za to nad książkami. Wyrzucali je z gabinetu i strzelali do nich w locie jak do kaczek. Nie wiedzieli, że strzelają do siebie.
Robert Majewski
Ciekawa historia. Ale nie rozumiem tytulu i ostatniego zdania.
PolubieniePolubienie
W książkach było o nich. Oni byli bohaterami, więc strzelali jakby do siebie
PolubieniePolubienie