Coś mnie skusiło i wynająłem sobie przewodnika po Galicji. To było parę lat temu, kiedy zaczynałem tam jeździć. Wybór padł na stojącego przy wiejskim sklepie pewnego rusycystę (jak sam się określił).
Wydał mi się nieodzownym elementem tego regionu, i to nie tylko dlatego, że pokazywał i objaśniał atrakcje i miejsca warte obejrzenia, na czym się nie znał, lecz także dlatego, że opowiadał historie ludzi tam żyjących, na czym się znał przewybornie.
Najpierw dostawał ode mnie porządną dniówkę, która starczała jemu i jego kumplom na zgrzewki snajpera, którym raczyli się wieczorami. Potem płaciłem mu za milczenie, bo nie sposób było inaczej zamknąć mu ust. Miał milczeć, o ile znaleźliśmy się w pobliżu jakiejś cerkwi, opuszczonego dworca, bo prawił takie androny, ze nawet ja – niezorientowany w historii Galicji – łapałem się za głowę. Pozwalałem mu mówić, gdy szliśmy stokówką albo przez opuszczoną wieś. Wtedy mówił rzeczy na tyle mądre i zaskakujące, że zacząłem pojmować nowe dla mnie sposoby myślenia ludzi stamtąd.
Chwalił się, że jest rusycystą, i to nie byle jakim. Skończył uniwersytet, zostawiła go żona, stracił poczucie sensu życia i poszedł za radą Wojtka Młynarskiego – rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady. Opowiadał tę historię wielokrotnie. Chyba ciągle uwierało go to dawne życie.
Chłop jak dąb, siwe włosy do ramion, wąsy i mikołajowa broda zbrązowiałe od tytoniu. Ja w markowych butach trekkingowych, on w gumofilcach. Musieliśmy wyglądać zabawnie. Szczególnie ja, bo on nie odróżniał się od tła.
Był – jak mówił – człowiekiem zamożnym. Mieszkał w przyczepie kempingowej i miał wszystko, czego mu było trzeba. A jeśli masz wszystko, co ci potrzebne do życia, nie jesteś biedny. Miał jedną zmianę odzieży, kożuch na zimę, wodę w strumieniu i zdrowe ręce. Potrafił zarobić na kieliszek chleba.
Zazwyczaj najmował się do prac gospodarskich, ale najbardziej lubił opowiadać o Galicji takim żółtodziobom jak ja. Z papierosem w ustach gestykulował i pokrzykiwał, wymyślając niestworzone historie. Mówił, że opowiadanie jest wielką pasją jego życia. To dla niego coś takiego jak dla innych karty, alkohol i kobiety. Odtwarzanie i zmyślanie historii zastępuje mu wszelkie ziemskie radości.
Mógł mieć wtedy około sześćdziesiątki, był błyskotliwy i ciekawy innych. Kiedyś zapytał mnie, czy i ja jestem po uniwerku. Kiedy odpowiedziałem, że nie, że po studiach nauczycielskich, wtedy w sposób widoczny osłabła w nim dobra opinia o mnie. Wykrzywił usta w grymasie i rzekł, że za nim pięć lat ciężkich studiów, dzięki którym zna Wschód jak własną kieszeń. Dlatego nie potrzebuje żadnych książkowych przewodników jak te, które noszę w plecaku.
Pewnego razu weszliśmy do małej cerkiewki i poprosiłem go, żeby przetłumaczył mi napis wymalowany cyrylicą. Patrzył na litery, wybałuszał oczy, twarz mu się całkiem zmieniła, aż w końcu drżącymi wargami i ze strachem w głosie powiedział: „Job twoju mać, przejrzałeś mnie, skurczybyku. Taki ze mnie rusycysta jak z koziej dupy trąbka”. Zawstydzony wyszedł na zewnątrz, usiadł na kamieniu, pociągnął łyk snajpera, zapalił papierosa i uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Wzruszyłem ramionami, że nic się nie stało, i ruszyliśmy do wsi.
Może i nie był wielkim rusycystą, ale pieczołowicie przechowuję go w pamięci, bo był jedynym rusycystą, którego szczerze polubiłem.
Robert Majewski