To wszystko ma Krzysztof Varga, autor wydanego niedawno Dziennika hipopotama. Kim jest Krzysztof Varga? Wyjaśnianie tego jego wiernym czytelnikom nie ma większego sensu.

Zakładając jednak, że zajrzą tu inni, spróbujmy: niedoszły wiolonczelista, absolwent katolickiego liceum i polonistyki, wieloletni redaktor i publicysta „Gazety Wyborczej”, felietonista „Dużego Formatu”, autor kilku powieści (Trociny, Masakra, Sonenberg) i prozy podróżnej o Węgrzech.

Pisanie dziennika planował od dawna, ale czekał na impuls. Ten przyszedł 25 kwietnia 2018 r.

„Obudziwszy się w stanie niezrozumiałej wręcz euforii połączonej z bezdenną rozpaczą, postanowiłem rozpocząć wreszcie te zapiski dziennikowe” – tak brzmi pierwsze zdanie, które jak w soczewce skupia styl „Dziennika” i charakterystyczny język autora. Varga odrzuca wszelkie zahamowania – te wobec innych i te wobec siebie. Wie, że tylko szczerość daje sens diarystyce. Inaczej zapisywanie swojego życia będzie albo mało ciekawe, albo będzie pisarską autokreacją, na którą pozwolić sobie mogą jedynie najwybitniejsi pisarze, tacy jak Sandor Marai czy Witold Gombrowicz. Ale nawet Gombrowicz poległ na nieszczerości w „Kronosie”.

Najbardziej podoba mi się w Dzienniku, że Varga odrzuca autocenzurę. Po prostu pisze. Nie dba o swój wizerunek, nie kryguje się, nie próbuje się przypodobać. Gdzie trzeba, jest zgorzkniały, gdzie trzeba, emfatyczny, gdzie uważa, że trzeba wychłostać, tam chłoszcze. Wszystko w odpowiednich proporcjach, choć i tak mu się dostało – od lewej do prawej.

Varga napisał swój dziennik językiem felietonów. Nic dziwnego, zęby na tym zjadł. Co więc dostajemy? Kronikę towarzyską i kulturalną, recenzje literackie, polemikę społeczno-polityczną. Pyszne są jego drobne (a czasami i grubsze) złośliwości wycelowane w twórców kultury. Największe razy zbierają ci, którzy zdaniem Vargi szkodzą polskiej literaturze. Tu nie ma świętości: w równym stopniu dostaje się Remigiuszowi Mrozowi (za to, że niewiele umie), jak i Szczepanowi Twardochowi (za to, że choć dużo umie, to narcyz, jakich mało). Dokłada też Wojewódzkiemu, że jest pajacem, i Masłowskiej, że jej nowa książka jest nudna, a ona sama już dawno przestała być genialną nastolatką (a może nigdy nią nie była?). Nie oszczędza też siebie (ale bez zbędnego ekshibicjonizmu), przez co Dziennik hipopotama w uchu czytelnika brzmi wiarygodnie.

Podczas lektury „Dziennika” co chwilę łapałem się na tym, że Varga wyjmuje myśli z mojej głowy. Jak choćby te związane z literaturą faktu – tak hołubioną i uznawaną za polską specjalność. A tymczasem w ostatnich latach uległa ona inflacji i zglajszachtowaniu. Często nie stoi za nią mrówcza praca autorów. Reportaże pisze się u nas szybko, o wszystkim i hurtowo. Coraz mniej tu dobrej literatury, coraz więcej wyrobów książkopodobnych.

Pisarstwo Krzysztofa Vargi jest rasowe i mięsiste. Taki też jest Dziennik hipopotama. Czytajmy więc Vargę. To kawał intrygującej literatury.

Robert Majewski

Krzysztof Varga, Dziennik hipopotama, Wydawnictwo Iskry 2020, s. 636