„Po prasowym komunikacie komendę zalała fala anonimów. Nie ma ich kiedy weryfikować. Zamiast realnych tropów – ludzka małość, nędzarska nikczemność (…). Tak jakby w niewoli – małe ludzie porosły. Pokurczone, piwniczne, na wpół już na zawsze zgięte, pokraczne, chrome. Z kajdan uwolnione, krzyczą strasznie i wielce wiwatują. Ale kiedyś się im te wiwaty skończą, a proporce zwiędną. Wtedy nie wiedzą, co z tym wszystkim, z tą wolnością swoją nagle zrobić. Bo jakoś im tak nijak… jak się sufit o łeb nie obciera. Dupsko wolne od bata, to już tak latać się nie chce”.
Dorota Masłowska w punkcie wyjścia tej książkowej wariacji nawiązała do autentycznej wizyty Davida Bowiego w Warszawie w 1976 roku. Muzyczny geniusz wszedł wtedy do księgarni, kupił płytę Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”; następnie z Brianem Eno stworzył utwór Warsaw, w którym słyszalna zdaje się inspiracja albumem przywiezionym z Polski.
Książka (wyszła nakładem Wydawnictwo Literackie) jest jakby zabawno-gorzkim miksem filmu Zabierz to i wyjedź z tego miasta w reżyserii Mariusz Wilczyński (zresztą autora rysunków do Bowiego w Warszawie) i niektórych sztuk teatralnych Monika Strzępka i Paweł Demirski. Jednocześnie przynajmniej niektóre i niektórzy z nas, mniej lub bardziej mogą znaleźć swoje odbicie w postaciach stworzonych przez Autorkę.
W przypadku Cioci Waci pojawia się miłość, którą „prędko zdusiło życie, uroda, której nie dało się zatrzymać, pozostawiły ją sam na sam z goryczą i palącym pragnieniem destrukcji”. Życie Pana Koziełki – nieurodziwego i do bólu praktycznego – kręciło się wokół „fizycznej pracy i rozmaitych interesów”, przez co nigdy nie nabrał manier i nie rozwinął „subtelności obejścia”. Dyrektor księgarni jest człowiekiem gorzkim i nieszczęśliwym.
To postacie w swoim zachowaniu czasem prostackie, niekiedy wzruszające. Uchwycone w prostej codzienności z wątkiem kryminalnym w tle, mają swoje nadzieje i marzenia, lęki i pragnienia. Jak Plutonowy z ambicjami pisarskimi, co poznajemy dzięki recytującej go jego żonie: „Popielatym rankiem kolejki, ludzie poszarzali, oczy puste, spojrzenia wrogie, obelżywe, wilcze… Tłum ogłupiały, niedospany, półprzytomnie pchający się w tramwaj. Smród wilgotnej odzieży i rozmokłej gumy. Tu ktoś kicha, tam mamrocze, tu somnambulicznie nos uciera…”. Wujek Jurek wyobraża sobie niemal nagą kobietę w futrze, a młoda Regina krzyczy: „Chcę żyć! A nie wiecznie życie udawać. Siebie udawać, odgrywać pod dyktando scenariusz tandetnego obrazu”.
Dorota Masłowska w świat swoich postaci wprowadza Pieczarki, Nachtkastlika i mokrą plamę stającą się jeziorem z opowieścią z przeszłości. Wplata stereotypy ze słowami „Murzyn” i „pożydzi”, z przedmiotowym podejściem niektórych mężczyzn do kobiet („A, to tak nowocześnie! Kobieta niezależna. Za mąż wychodzić, dzieci rodzić, firany wieszać”). I z Księdzem mówiącym kobiecie maltretowanej przez męża: „Módl się do Pana Boga, by przyjął twe cierpienie, a On je po stokroć wynagrodzi swymi darami”. Autorka wszystko to podaje z użyciem takich małych perełek językowych: „(…) białe od kwiatów korony drzew wyglądają jak porzucone suknie uciekających panien młodych, rozdęte i koronkowe”; „(…) męskość i symetria jego rysów zaczynają się już wytracać w alkoholowej opuchliźnie”; „Widać obrysy skumulowanego tu życiowego nadmiaru”.
Może kiedyś dowiemy się, czy naszym życiem rządzi Bóg czy Przypadek. Póki co, na pewne rzeczy nie mamy wpływu; na przykład na wojnę wywołaną przez innych, która potrafi zmieniać dziewczynki w życiowe wampiry. Ale nad niektórymi sprawami panowanie mieć możemy – by nie poprzestać na Gogolowskim czy Masłowskim śmianiu się z samych siebie, tylko spróbować wyciągać czynne wnioski. A nuż się uda.
„Jego marzenia zgniły. Kompromisy z nimi zawarte i nieprzyjemne układy, w które musiał wejść, by utrzymać się na powierzchni życia, sprawiły, że biją z niego wieczna niewygoda, niezadowolenie, chmurność. Ludzi chciałby gasić, zdmuchiwać jak iskierki, zwłaszcza tych beztroskich, roześmianych. Małoletnie dziecko biegnące za obręczą, dziewczęta z odsłoniętymi kolanami czekające na tramwaj, faceta w szaliku SKI mimo ciepłej pogody, ciężki nawis bzu blokujący okno, całującą się parę… Wszystkich zdmuchnąłby jak świeczki na torcie i patrzył, jak czernieją i kopcą”.
Rafał Kowalski
Dorota Masłowska, Bowie w Warszawie, Wydawnictwo Literackie, s. 180