„Jak w 1947 roku wrōcił sōmsiod Antek Sosna, to było niy do uwierzinio. Ȏn mioł piynciu chopcōw. Najmłodszy był moim kolegom. A nojstarszy nōm krowy posoł i za to mu mama dowała mlyko i chlyb. I jak powrócił jich ȏjciec, to moja matka zaniosła Sosnōm chlyb i pedziała: >>Weź, Antek, teroz potrzebujesz<<. A on ji ȏdpedzioł: >>Wichta, niy pokazuj mi tego, bo jak się ciepna na tyn chlyb, to go cały zjym i umra>>. Był ȏkropnie brudny. Robił w tajdze, był tōm leśnōm żytwicōm przyjdziōny. Wszyscy synowie klynczōm przy nogach ojca, a ȏn siedzi i coś godo, niy pamiybtōm już co. Najmłodszy dorwoł się do kolan taty. To jo jego ȏjca tyż chycił za kciuk u stopy, chciołech to samo ȏdczuwać, co ȏn. Trzymołech Sosny, a myślołech ȏ swoijim ȏjcu i wierził, że mōj tyż kiejś przidzie”.
Rok nie jest z gumy i koniec każdego niesie niedosyt, że nie udało się przeczytać wszystkich książek, jakie się chciało. Jedną z wydanych w 2020 roku, którą chwyciłem w tym roku jest Kajś autorstwa Zbigniewa Rokity (Zbigniew Rokita). Książka o pięknie różnorodności w jednym organizmie i pogardzaniu nią – zamiast tą różnością się inspirować, by się rozwijać. Ten rodzaj pogardy to ciężka choroba polska, z której ten kraj nie chce się leczyć.
Choć nie choruje cała Polska, bo przecież Autor postanowił „pozbyć się choć krztyny wstydu” w związku z tym, skąd pochodzi. Postanawia tę tożsamość „ulepić, zebrać wszystko, czym tożsamości się karmią: miejscowe mity, żale, megalomanie, stereotypy”. Dodaje, że wciąż ją sobie lepi, bo „polskość jest w pierwszym lepszym podręczniku do polskiego czy historii ujarzmiona, doszlifowana, a podręczników do górnośląskości nie ma i każdy ma swoją. To tożsamość, na którą sobie trzeba zapracować”.
Lepi z trudnej historii mieszkańców Górnego Śląska, wielokrotnie niedocenianych, wykorzystywanych, zawiedzionych postawą tych, którym zaufali („To poczucie, że nie ważne, co wybierzemy, Niemcy czy Polska, pasywizm czy aktywizm, i tak zawsze dostajemy, jak mówił Kutz, >>w dupę<<”).
Ludzi odrzucanych bez pragnienia głębszego poznania, traktowanych powierzchownie. Bez chęci zrozumienia, że w jednym kraju można mieć poczucie odrębności na przykład od polskości i niemieckości i łączyć w sobie elementy jednego i drugiego. Przez co jest się niepowtarzalnym, choćby w języku („Chcę przyjrzeć się temu, co dzieje się ze śląszczyzną, od wielu osób słyszałem, że nie narodowość, obyczaje czy pamięć, ale właśnie język jest rdzeniem dzisiejszej śląskości”). Tyle że…: „Ślązacy domagają się, aby Rzeczpospolita uznała ich język. Śląszczyzna stara się rozepchać między niemieckim, polskim i czeskim, znaleźć dla siebie kącik jako trzynasty co do wielkości język słowiański i czwarty – Słowian zachodnich. Dziś na tej sali do szewskiej pasji doprowadza ich, że w spisie powszechnym ponad pół miliona zadeklarowało śląszczyznę jako swój język, że poprzekładali na nią wszystkie Ajschylosy i Ewangelie, że powystawiali po teatrach sztuki, pokodyfikowali, a w świetle prawa śląski wciąż ma taki sam status jak więzienna grypsera czy slang grzybiarzy”.
Zbigniew Rokita opowieść o Górnym Śląsku lepi też ze złożonych losów swojej rodziny. Układanie tych puzzli nie jest łatwe, bo na przykład po pradziadku zostało mu tylko jedno powojenne zdjęcie: „Jest jesień 1949 roku, pradziadek kończy pięćdziesiąt lat. Na podwórku stoi solenizant, za nim szopa pana Szczepańskiego, przed nim kosze pełne kwiatów. Ze zdjęcia bije spokój, pradziadek sprawia wrażenie, jakby nie robiło na nim szczególnego wrażenia, że zdewastowany przez wojnę świat w bólach nabiera nowych kształtów”.
Pojawiają się działacz Ruchu Autonomii Śląska Jerzy (Jorg) Gorzelik, major Iwan Rudenko, reżyser Kazimierz Kutz, właściciel katowickiej knajpy Dominik Tokarski, doktor Jolanta Wadowska-Król – lekarka, która w latach siedemdziesiątych ratowała dzieci z najbliższych okolic huty cynku w katowickich Szopienicach… Autor uwiecznił też hałdę Szarlotę i bilet dobowy za czternaście złotych, dzięki któremu jeździ po śląskiej aglomeracji: „Za czternaście mam bilet do dziesiątek wiosek i miasteczek o zamazanych granicach. Jeżdżę tak kilkanaście przystanków wte, kilka wewte, wysiadam, gdy spodoba mi się budynek czy gdy nie zdążę doczytać napisu. Raczej nie sprawdzam trasy, nie wiem, na którym z 3325 aglomeracyjnych przystanków wyląduję. Jeżdżę, żeby jeździć, nie żeby dojechać”.
Jeździ, ogląda, poznaje, rozmawia. I opisuje w sposób zwięzły, czasem z użyciem potoczyzmów, niekiedy ciekawych zabiegów językowych, na przykład: „Całość wygląda jak Hagia Sophia na miarę naszych możliwości. Tak jak Osmanowie po zdobyciu Konstantynopola zamienili wspaniałą świątynię prawosławną w meczet, tak świętochłowiczanie zmienili gmach miejscowych bogaczy w lokale mieszkalne”; „To wyśmiane piekło”; „Tymczasem jeśli przystawić ucho do Górnego Śląska, takich głosów jak Szmei usłyszy się więcej”; „Opuszczone hale zakładowe, ogromne wieże ciśnień z pozapadanymi dachami, odrapane familoki – te nasze kolosea”.
Zbigniew Rokita tą książką postawił pomnik trwalszy niż ze spiżu nie tylko Górnemu Śląskowi. Ale też prawdzie o Polsce i mentalności jej mieszkańców, co i rusz wypuszczających złoty róg ze swoich dłoni. Wczoraj jest przecież po to, by je odkrywać, przepracować bez autocenzury, wzbogacać nią tworzenie tego, co dziś i jutro.
„W tym czasie Else, która jeszcze niedawno drażniła majstra śpiewem, od kilku lat jest położną. W międzywojennej książce telefonicznej nie znajdę ani Urbana, ani Johanna, a Elizabeth owszem. Do położnej trzeba móc się dodzwonić. Trzeba było podnieść słuchawkę z widełek, poczekać na zgłoszenie centrali, wykręcić numer 3197, uważać, aby przy nakręcaniu tarczy palec doszedł każdorazowo do języczka oporowego, a następnie palec wyjąć. Wówczas, po uzyskaniu połączenia, można było poprosić moją prababcię do porodu”.
Rafał Kowalski
Zbigniew Rokita, Kajś, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 320