Pierwotnie ten tekst ukazał się równo rok temu na łamach Gazety Wyborczej Płock. Wtedy rzeczywiście w Bieszczadach padało. Teraz, pisząc ten wstępniak w Boguchwale, czuję za oknem trzydziestostopniowy upał. Tym razem moją wędrówkę po Galicji rozpoczynam od obejrzenia wiosek po obu stronach Wisłoka, przez które przetoczyła się galicyjska rzeź. Stąd też będą felietony, tyle że najpierw „pójdą” w Wyborczej. Pierwszy ukaże już w nadchodzący piątek. Zapraszam do lektury.

Gdy będziecie czytać ten tekst, będę już w Bieszczadach. Kilka dni temu przejrzałem najświeższe zdjęcia stamtąd. Pada prawie bez przerwy. Cudownie.

Ludzie grzęzną po kolana w błocku, a i tak łażą, głównie po czerwonych i żółtych szlakach, czarne zostawiając hardcorowcom. A czarne są przecież najciekawsze. Nie najtrudniejsze, wbrew obiegowej opinii, ale właśnie najciekawsze. Prawie dziewicze. Czasami zryte gąsienicami leśnych traktorów do wyciągania drewna i upstrzone niedźwiedzimi kupami. Ależ tam musi być teraz błoto! Po pachy. Takie bieszczadzkie spa.

W Bieszczadach jak pada, to na całego. Szum deszczu nie ustaje ani na chwilę. Zieleń atakuje zewsząd. Ołowiane niebo rozsiewa fale dżdżu tak gęste, że nie widać reszty świata. Woda tak w niebie, jak i na ziemi. W dolinach grzmią potoki – na co dzień krystalicznie czyste, po ulewie brunatne od porywanej z gór ziemi.

Na polanę koło mojego domku wychodzą żubry. Ociekają wodą, ale widać, że w deszczu czują się bezpieczne. Niekończąca się wilgoć zmusza do rozpalenia w kominku. Przemoczone ciuchy z wędrówek schną całymi dniami. Czasami nie ma w czym wyjść i trzeba zostać w domu. Wtedy czytam. Jak to się mówi – połykam książki jednym tchem.

Zabrałem na tę okoliczność trochę zaległości – książkowych i muzycznych. Już nie układam listy lektur do przeczytania i płyt do wysłuchania. Sięgam z półki na chybił trafił. Przypadek jest przyjemniejszy niż plan.

W tym roku zapakowałem Serotoninę Michela Houellebecqa. Tu i ówdzie mówią, że to jego najsłabsza książka, pokraczna, że tak ludzie nie żyją, że obrzydliwy język. Inni, że to hymn do miłości. W domu liznąłem kilka stron. Dekadencja i smutek prowincji. W sam raz na Bieszczady. No i ta ironia Houellebecqa. Rozwaliła mnie scena wizyty pogrążonego w depresji głównego bohatera u lekarza. Doktor, polecając mu najnowszej generacji lek na depresję, snuje opowieść, jak destrukcyjny wpływ na kondycję psychiczną ludzi ma Boże Narodzenie i Sylwester.

Historię bogatą w szczegóły dotyczące sposobu popełniania samobójstw kwituje: „Ja o tym mówię jak gdyby nigdy nic, ale moja robota zasadniczo polega na tym, żeby chronić ludzi przed śmiercią, to znaczy przez pewien czas, tak długo, jak się da”. Po czym, wypisując captorix, ostrzega przed skutkami ubocznymi leku w postaci impotencji i zaleca pacjentowi wyjazd do Tajlandii na erotyczną wyprawę. Tak więc miłość, zdrada, dekadencja i smutek. Czy może być lepszy temat na opowieść?

Do plecaka wrzuciłem jeszcze „pieśni czasów ostatecznych” – jak trafnie określił najnowszą płytę Rough and Rowdy Ways Boba Dylana wielki admirator i znawca jego twórczości Filip Łobodziński. Słowo „wrzuciłem” jest przesadne, bo jak tu wrzucić do plecaka podwójny album na winylu. Raczej ściągnąłem na komórkę. Ściągnąłem tutaj, na nizinach, bo w Bieszczadach zasięg kończy się za Leskiem. Wspaniale. Kompletna medialna cisza przez dwa tygodnie, aż do powrotu.

Bieszczady uwielbiają chrapliwy głos 79-letniego mędrca. W epicentrum pandemii Bob Dylan opisał nasz świat. Swoimi tekstami wyprzedzał analizy socjologiczne i społeczne o całe dziesięciolecia. Tak było w przypadku piosenki „Like a Rolling Stone”. Po wysłuchaniu tego kawałka Frank Zappa ponoć oświadczył: „Załatwione, już nic nie muszę”. Ale potem zrozumiał, że poza nim niewielu pojęło sygnał nowego myślenia. Dlatego sam zaczął nagrywać.

Czy tak będzie i teraz? W Rough and Rowdy Ways świat skupia się jak w soczewce. Życiem rządzi chaos i to się zaczęło lata temu. Kto zauważył, kiedy zamęt wsączył się do internetu, do życia zawodowego i do naszych głów? Miliardy bodźców i fałszywi prorocy wdzierają się w nas, modyfikują nasze dusze, znieczulają i wypłukują empatię. Składamy się z mnogości i ślepo zmierzamy ku krawędzi tego świata. Rubikon dawno za nami. Żyjemy w czasach ostatecznych.

Jakiś czas temu Bob Dylan powiedział w wywiadzie: „Żaden ksiądz, rabin czy pastor nie nauczyli mnie tego, czego nauczyły mnie pieśni. Wierzę w pieśni”. Dodam od siebie: wierzę w pieśni Boba Dylana, bo są jak Bieszczady. Nie dają komfortu.

Dwa tygodnie urlopu, spoglądania we własne życie i w świat szybko miną. Trzeba będzie wrócić i ruszyć znowu w drogę, czyli w nieznane. Tymczasem w Bieszczadach niech pada, a ja – czytając Houellebecqa i słuchając Dylana – wcale nie mam ochoty, żeby przestało.