Urodził się 24 lipca 1922 roku na Wileńszczyźnie. Do Polski wrócił w 1946 roku. w warszawskiej Szkole Muzycznej im. Fryderyka Chopina rozpoczął naukę śpiewu. Na zajęcia uczęszczał jedynie popołudniami, bo musiał pracować, by utrzymać siebie i matkę. Nie narzekał jednak, zawsze mówił o sobie: „Jestem kresowiak, zawzięty trochę”.

Początkowo związał się z Centralnym Zespołem Artystycznym Wojska Polskiego, w 1950 roku został solistą Opery Warszawskiej. Zadebiutował w zastępstwie jako książę Gremin w Eugeniuszu Onieginie, wkrótce potem zaśpiewał Zbigniewa w Strasznym dworze, wchodząc w przedstawienie bez próby scenicznej.

W 1956 roku zwyciężył w konkursie wokalnym w Vercellli. To zaowocowało kontraktem w Teatro Massimo w Palermo. Obiecano mu również debiut w La Scali. Miało go poprzedzić tournée z mediolańskim zespołem po Niemczech Zachodnich, Szwajcarii i Francji. Na sycylijskiej scenie wystąpił w Cyruliku sewilskimNieszporach sycylijskich i Don Carlosie, odbył też podróż z La Scalą, partnerując takim sławom, jak Victoria de Los Angeles, Antonietta Stella, Franco Corelli, Cesare Siepi czy Boris Christoff.

W La Scali jednak nie zaśpiewał. Wrócił do Polski, do matki, która nie wyobrażała sobie życia poza ojczyzną. Bernard Ładysz zawsze liczył się z jej zdaniem. Zaproszenie wysłane z La Scali do niego nie dotarło. Podobno zapodziało się w ministerialnych biurkach, co zresztą było typowym działaniem PRL-owskich urzędników.

W 1959 roku Tulio Serafin zaprosił go do Londynu, by wziął udział w nagraniu Łucji z Lammermooru. Partię tytułową śpiewała Maria Callas.

W tym czasie Ładysz nie miał czterdziestu lat. Dla basa jest to wiek niemal młodzieńczy, ale nie wykorzystał danej mu przez los szansy.

Witold Paprocki, jego sceniczny przyjaciel, tak komentuje ten fakt: „Z naszego pokolenia on jeden miał okazję zrobić prawdziwie światową karierę. Pozostanie słodką tajemnicą, dlaczego tak się nie stało. Ale wtedy my wszyscy kierowaliśmy się innymi wartościami. Po wojnie cieszyliśmy się, że żyjemy i możemy wyjść na scenę. A on miał to szczęście, że nie ominęły go właściwie żadne wielkie role dla jego głosu. Publiczność go uwielbiała, dla nas był świetnym partnerem i kumplem o znakomitym poczuciu humoru, zarówno na scenie, jak i poza nią”.

Jego wizytówką sceniczną stał się Borys Godunow. W Warszawie wcielił się w niego w dwóch różnych inscenizacjach dzieła Musorgskiego – w latach 1960 i 1972. Wystąpił w niej także w Budapeszcie, Belgradzie i Berlinie, a przed wszystkim w 1963 roku w Teatrze Bolszoj w Moskwie.

Drugim bardzo ważnym dziełem operowym był dla niego Don Carlos Verdiego, w którym wcielał się zarówno w króla Filipa, jak i w Wielkiego Inkwizytora.

Do historii polskiej opery przeszły też jego kreacje w rodzimych dziełach: znakomity Skołuba w Strasznym dworze czy nie mniej świetny Szóstak we Flisie (nagranie z 1962 roku tego dzieła Moniuszki wznowiła niedawno firma Anaklasis). Był także Zygmuntem Augustem w Buncie żaków Szeligowskiego, Priamem w Odprawie posłów greckich Rudzińskiego i ojcem Barré w Diabłach z Loudun. W tej roli wystąpił w prapremierze tej opery w Hamburgu w 1969 roku.

Z Krzysztofem Pendereckim współpracował zresztą przez kilkanaście lat, brał udział w światowych prawykonaniach Pasji według św. ŁukaszaDies iraeKosmogoniiJutrzni czy Te Deum.

Tekst za: Jacek Marczyński, Bernard Ładysz: car, król, inkwizytor, Ruch Muzyczny, 25 lipca 2020 r.

Fot. NAC