„Góry to stan umysłu” – tak poetycko określił je brytyjski pisarz i wędrowiec Robert Macfarlane. Podobnie jak wielu ludzi, nie wyobrażam sobie innego sposobu spędzania urlopu jak górskie wędrówki. Jeszcze sto lat temu nie chodzono po górach tak często jak dziś. Dla wielu ludzi były one niczym więcej jak „wypiętrzonymi wynaturzeniami”.
Zawsze, gdy wyruszam w góry, nie do końca jestem pewny, na czym polega ta przyjemność. Wspinam się, mozolę, przystaję, żeby złapać oddech. Pokonując grań, czuję mieszankę przerażania i zachwytu. Zmęczony wspinaczką odnoszę wrażenie, że staję się inny. Szczególnie istotne jest to, że na wysokości znikają nie tylko szczegóły krajobrazu, ale i szczegóły życia. Sprawy, które wydawały się ważne, stają się nieważne. Moją górską ewangelią są słowa piosenki śpiewanej przez Siczkę z KSU: „Tam na dole zostało / wszystko to, co cię męczy. / Patrząc z góry wokoło / świat wydaje się lepszy”.
Tylko w górach podła konserwa ma znośny smak. Tylko w górach światło księżyca jest tak jasne, że można przy nim czytać. Tylko w górach przeziębiony i zmęczony wspinaczką jestem szczęśliwy, a mgła oddziela mnie nie tylko od wszystkiego co wokół, ale i od złych rzeczy, które zostały na dole. Tylko w górach samotność jest znośna, bo tylko tu możesz wypełnić ją nornicami, lisami, żubrami, salamandrami, orłami.
Nie jeżdżę w góry w patologicznych terminach (majówka), ani nie wchodzę na szlaki, które – szczególnie latem – stają się zatłoczone. Wybieram miejsca, w których spotkanie drugiego człowieka jest mało prawdopodobne. A jeśli już tak się stanie, to mam gwarancję, że to człowiek, który żywi szacunek do tych miejsc i który, mając dosyć zurbanizowanej kultury, szuka w nich dzikości i dziczy.
Nie chcę powiedzieć, że jestem człowiekiem gór. Co to, to nie. Wręcz przeciwnie, moja turystyka górska jest zminimalizowaną w granicach rozsądku wersją mieszczańskiej potrzeby obcowania z naturą. Skąd taki wniosek? Autochtoni, mieszkańcy gór, nie chodzą po nich. Wybierają się na grzyby, jagody albo jeżdżą traktorem do pola na przełęczy. Wybierają się do kościoła albo idą na zrywkę do lasu. Nie podziwiają widoków. Góry są miejscem ich życia i źródłem utrzymania. Jeszcze w XVIII, XIX wieku niedostępnymi szlakami przedzierali się wyłącznie przemytnicy. Dla ludzi wykształconych góry były utrapieniem – trudne do pokonania, odstręczające zmienną aurą. Dla przyjemności przez górskie ostępy chodzili głównie biedacy.
No dobrze, ale po co ja to wszystko piszę? Na dodatek w środku zimy, gdy siedzę w domu i nie łażę po górach, w czasie pandemii i w czasie wojny za wschodnią granicą. Odpowiedź jest prosta, bo myślenie o górach leczy mnie ze współczesności. Pomaga mi jakoś znosić pętlę, która powoli zaciska się wokół mojej szyi, a raczej wokół naszych szyj.
Żyjemy w celi. Odnoszę wrażenie, że z dnia na dzień jest ona coraz ciaśniejsza. Tak jak w jakimś horrorze – ściany, sufit i podłoga przysuwają się do siebie, a my utknęliśmy w środku i nie możemy się wydostać. Nie mieścimy się w swoich mieszkaniach i w swoich głowach.
Ale wiecie, co jest najgorsze? Najgorsze jest to, że poczucie wolności, której doświadczaliśmy przez te wszystkie piękne lata, już nie wróci. Odtąd już zawsze nasłuchiwać będziemy huku zatrzaskującej się za nami więziennej bramy. Dobre i to, bo wśród nas będą żyć ludzie przekonani, że tak być powinno i zawsze tak było.
Robert Majewski
Pierwotnie tekst ukazał się 4 lutego 2021 roku na łamach Gazety Wyborczej Płock.
Fot. Dariusz GORAJSKI \ Agencja Gazeta