– No i jakoś zleciało – powiedział pan Edek, mój sporo starszy znajomy, na kilka tygodni przed śmiercią. Wtedy nie wiedział, że już niedługo po niego przyjdzie. Nie wiedział, ale przeczuwał. I był na nią gotowy.
Czasami o niej mówił, bo trochę się bał, ale kto się nie boi. Tyle że każdy na swój własny sposób. Wiele lat temu wzbudzała w nim trwogę. Było to mniej więcej w środku życia, kiedy dzieci były mniejsze i żona jeszcze żyła. Potem lęk miał swoje przypływy i odpływy.
Jak oswoić śmierć? – to pytanie zaczął sobie stawiać u progu starości. Śmierć jest bodaj jedyną ludzką „przypadłością”, która będąc absolutnie pewna, jest zarazem absolutną niepewnością. Mądre przygotowanie się do zejścia ze sceny życia stało się w końcu sensem istnienia pana Edka. Lubiłem ten jego stoicyzm, gdy mówił, że dobrze żyć, to uczyć się, jak dobrze umierać. Wtedy nie tyle sama śmierć, co umieranie może się stać straszliwe. Bał się umierania w cierpieniu, przestał się obawiać śmierci przedwczesnej. Nawet w Boże Ciało przestał śpiewać „od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. Po co? I tak będzie, co ma być.
Kiedy indziej powtarzał sentencję wyczytaną z kartki zdzieranego kalendarza: „Śmierć wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma”. Pytał mnie wtedy, co jeszcze ładnego powiedział ten Epikur.
Pan Edek żył prawie 90 lat. Im był starszy, tym częściej mówił, że ten cały postęp to psu na budę. Tylko ciaśniej się zrobiło – i w życiu, i w świecie. A tak po ludzku, to ludzkość jakichś nadspodziewanych postępów nie poczyniła, oddechu większego nie nabrała. Ludzie prężą się, raz po raz wstają z kolan, a jakby upadali. Przydałoby się im więcej pokory. A kraj? Jak to kraj. Trochę bardziej przytulny i wygodny, bo i kosze na śmieci stawiają, i polbruk wszędzie kładą, i białe linie na asfalcie równo wymalowane.
Przez całe życie nie wyjechał dalej jak do Warszawy. Do lekarza. Chociaż harował i dbał o rodzinę, najbardziej lubił wspiąć się rowerem na górkę i rozejrzeć się po polach, po tej równinie mazowieckiej – dla niego najpiękniejszym miejscu na świecie.
– To niby nie góry i nie puszcza, ale nigdzie nie ma takiej jesieni jak u nas – mawiał. Lubił wszystko, co nasze, swojskie, i lubił ludzi. Znał okolicę jak własną kieszeń i to go uspokajało, bo wiedział, że nikt mu tego nie odbierze. Zawsze, gdy rano jechał swoim żółtym maluchem do sklepu, podwoził pana Ryśka. Wiedział, że ciężko mu zacząć dzień bez małpki. Wracając, nie zabierał. Po co? Przecież już mu lekko, niech więc sobie idzie.
Nie wiem, czy po śmierci zaakceptował ją, czy mu się ostatecznie spodobała. Nauczył mnie, że momentu umierania nie da się oddzielić od życia, że w śmierci nie można podjąć żadnej decyzji, która nie wynikałaby z przeżytego życia.
Nie bardzo znał się na świętych, ale Franciszka z Asyżu uwielbiał za jedną z jego modlitw: „Pochwalony bądź, Panie mój, przez naszą siostrę, śmierć cielesną, której żaden człowiek żywy uniknąć nie może. Biada tym, którzy umierają w grzechach śmiertelnych; błogosławieni ci, których śmierć zastanie w Twej najświętszej woli, albowiem śmierć druga nie wyrządzi im krzywdy”.