To było na początku lat 90. Jeździłem wtedy w lipcu każdego roku do Warszawy na festiwal Jazz Warsaw Summer Days. Na bilety jakoś kasy starczało, gorzej było z noclegiem.

Po ostatnim koncercie, który kończył się grubo po północy, tułałem się po centrum, czekając na pierwszy autobus na Tarchomin. Tam miałem nocleg. Odsypiałem nockę i wieczorem wracałem na festiwal.

Któregoś dnia – jakoś przed piąta rano – łaziłem koło Warszawy Centralnej. Do dziś pamiętam smród zasikanych przejść podziemnych, śmieci rozwiewane wiatrem, mury upaprane graffiti i brudne stragany wzdłuż Alei Jerozolimskich. Chyba nikt wtedy nie sprzątał tego miasta. Brud, smród, kiła i mogiła.

W pewnym momencie poczułem na sobie wzrok kobiety siedzącej na przystanku, z którego za parę minut miał odjechać mój autobus. Miała ze sobą dwie brudne reklamówki, wypchane całym swoim życiem. Z jednej wyciągnęła bułkę, z drugiej jakiś brązowawy trunek. Ugryzła kęs i zdrowo pociągnęła z flaszki.

Zaczynali schodzić się inni ludzie, ale ona nie zwracała na nich uwagi. Czuła się na tym przystanku jak w domu. Po wczesnym śniadaniu zabrała się do sprzątania. Wyjęła szmatkę i zaczęła wycierać siedzenia. Zebrała  śmieci i upchała je w koszu. Dreptała wokół przystanku i obserwowała mnie. W końcu usiadała na swoim miejscu i gestem zaprosiła, żebym usiadł obok niej. Już miałem to zrobić, gdy nagle przystankowej gospodyni ulało się śniadanie. Posłała mi przepraszające spojrzenie, a ja kiwnąłem, że nic się nie stało. Z niezręcznej sytuacji wybawił nas nadjeżdżający autobus. Wsiadłem, skasowałem bilet i zająłem miejsce – traf chciał, że po stronie chodnika. Kobieta pomachała mi na pożegnanie, a ja jej odmachałem. Kiedy autobus ruszył, pomyślałem sobie, że ona jest jak to miasto, które piękne duchem jest jedocześnie biedne, brudne i śmierdzące. Kobieta i Warszawa – wymęczone i skacowane – próbowały od samego rana zapanować nad chaosem, i pomimo podejmowanych prób nie były w stanie tego zrobić.

Po latach, kiedy o tym myślę, zadaje sobie pytanie, czy coś się zmieniło? Czy raczej są rodzaje chaosu nie do okiełznania. Czy da się gdzieś przed nim schować? Myślę o tym, stojąc w korku w swoim aucie i stukając palcami o kierownicę. Dziś nie muszę łazić całą noc po obcym mieście, bo już stać mnie na hotel, a świat wygląda jak jeden wielki supermarket. Wszystko jest w każdej cenie i w każdej jakości. Wieczornymi ulicami przewalają się nawalone i bluzgające hordy młodych i starszych. Imprezy artystyczno-literackie, hipsterskie, wódka na stojaka, przy bufecie, z setką i galaretką. Weekendowa fiesta varsaviana, cracoviana, plociana – wszędzie tak samo. Komunia wszystkich stanów i klas. Prezesi rad nadzorczych, studenci, białe kołnierzyki – wszyscy ze wszystkimi bratają się pijacko. Weekendowy świat zredukowany do knajpy. Chaos jak dawniej nie do opanowania, tyle że jakiś większy.

Robert Majewski