Bóg może jest. Kto go tam wie. Za bogiem nie nadążysz. Ale jak jest, to nie od tego, żeby się w ludzkich nieczystościach urabiać. Po kościołach widać, bóg lubi czysto i zimno. (…) I boga się nie boję. Nawet jeśli bóg istnieje, bo się nie upieram w sprawie bezbożności całego kosmosu. Jakby bóg się mi trafił, stracha nie mam. Już niewiele co mam.
Fryzjerka Wera w tej powieści (wydanej przez Wydawnictwo W.A.B.) autorstwa Zyta Rudzka mało kogo i czego się boi. Zakochanemu w niej karze pamiętać, że przypala i rozbiera się sama. Ostrzega, by lepiej nie przykładać jej do rany, bo „zaraz gangrena pójdzie”. Podobają jej się ludzie, którzy „innym się nie podobają”. Podkreśla, że forsę trzyma mocną ręką, bo nikt za darmo jej nic nie dał. Nie modli się: „Stara wiara mi przyschła, nie wiadomo kiedy i jak całkiem odpadła”.
Tu wszystko ma swoje uzasadnienie, pewnych rzeczy nie trzeba pisać wprost. Kiedy Wera mówi: „Za tym samym chlewem pierwszy raz krew mi pociekła. Nic o tych sprawach nie wiedziałam. Myślałam, na szkiełko gołą dupą siadłam”, można wyobrazić sobie, jak mogło wyglądać jej dzieciństwo i dorastanie. Również rzeczy są tu po coś; przykładowo warto nie spuszczać z oczu butów, w nagrodę można otrzymać czytelnicze wzruszenie. Nawet jeśli Wera mogłaby zbluzgać za użycie tego słowa.
Mówi, że miłość to „czysta kwasota, nie rozcieńczysz” – lecz umie też pożądać, kochać, zatęsknić. Jej uczucie potrafi mieć kły i pazury. Związek Wery z dżokejem miejscami ujmuje i może rozśmieszyć. Jak wtedy, gdy on wraca i prosi ją o przebaczenie… Skoro dżokej, to Wera lubi używać końskich porównań – gdy mówi na przykład, że jej absztyfikant rży do niej, łbem przewraca, a szczęście chrzęści między jego zębami. Przyznaje, że nie jest on wałachem, więc dopuszcza go do siebie. Pewnie też dlatego, że nie przestraszył się jej. Stwierdził, że jest narowista.
Zdania w tej książce bywają jak serie z karabinu, a nabojami – opitalanie, kudły, papierochy, bezpośredniość… Zarazem Autorka potrafi tworzyć zdania, które nie wypadają z oczu, wchodzą do głowy. Jak to o jednej z pór roku: „Ledwo się obmacałam papierocha skręcić, wiosna wybuchła. Gdzie szyję odegnę, zielone do życia się łasi”. Albo: „Czasem jakby kto mróz do końca podkręcił. Trzęsie. Ziąb od serca. I jesionka nie pomoże”. Może jeszcze jedno i wystarczy, by nie wystrzelać się, zostawić odkrywanie tej powieści innym: „Wrócił, tylko się położyć. Leżał po całych dniach. A tak leżał, łóżko trumną zarosło”.
Autorka chce i umie rzucić światło na postacie nie pierwszoplanowe. Na jegomościa, który nie miał odwagi poprosić, by ściszono radio. Gdy już wyrzucił to z siebie, na stwierdzenie, że te piosenki są wesołe, odpowiedział, że ma już dość tej radości w smutnym świecie. Swoje do powiedzenia ma też mistrz krawiecki i pies swoją mową ciała („pies to dobry człowiek”).
Niektórzy lubią doszukiwać się inspiracji. Nie mam pojęcia, czy Autorce podczas pisania towarzyszyła twórczość Dorota Masłowska, film Zabij to i wyjedź z tego miasta Mariusz Wilczyński, książka „Halny” Igor Jarek, może nawet trochę klimat powieści Wiesława Myśliwskiego… Takie miałem luźne skojarzenia, każdy będzie miał swoje. Lecz miast zagłębiać się w to, zaryzykowałem, usiadłem w fotelu w zakładzie fryzjerskim Wery i dałem się obciąć.
Przeżyłem i wciąż smucę się i śmieję nie tylko dlatego, że mam zęby.
A po starych miłościach źle się łazi, większe wertepy, doły, błoto, kurzawa. Droga nie jest prosta, ale i się nie wije. Niczego nie ominie. To, czego nie chcesz, pod nogi wyjdzie. Przejść nie da. Trzeba się zatrzymać, rozprawić. A i nie wiadomo, dokąd droga zaprowadzi.
Rafał Kowalski
Zyta Rudzka, Ten się śmieje, kto ma zęby, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022. s. 254