Dziś mówi się, że to dlatego, że w tamtych czasach pójście do wojska było jednoznaczną deklaracją polityczną. Pewnie byli i tacy, ale ja nikogo takiego nie znałem. Po prostu żaden z nas nie chciał zmarnować sobie dwóch lat życia w armii.

Ja wymigałem się bez większego trudu. Najpierw poszedłem na studia, a potem przyplątała się poważniejsza choroba, więc dostałem kategorię „D”, czyli „do dupy” – jak wtedy mówiono. Zdrowi koledzy mieli gorzej, ale od czego był bank pomysłów, czyli co należy sobie zrobić, aby tam nie trafić.

Jedni załatwiali sobie papiery, że moczą się w nocy, inni nakłuwali się igłą w miejscach, gdzie narkomani wstrzykują sobie heroinę. Warto było również pojawić się kilka razy na spotkaniu anonimowych alkoholików i mieć na koncie parę wizyt w izbie wytrzeźwień.

Byli i tacy, którzy symulowali próby samobójcze. Przed komisją wojskową pojawiali się z otartą wokół szyją. Wcześniej szli do łazienki z ręcznikiem, moczyli go, skręcali i tarli szyję, zostawiając ślad podobny do tego po powieszeniu. Słyszałem też o chłopaku, który złamał sobie rękę w drzwiach od dużego fiata. Oczywiście pomogli mu w tym uczynni kumple, przytrzaskując ją tak mocno, że doszło do otwartego złamania.

Tak było za moich czasów, ale poboru unikano zawsze. Znajomy etnograf napisał nawet o tym pracę naukową. Badał zabór austriacki. Historie sprzed lat w jego ustach są tak zajmujące, że potrafimy przegadać całą noc.

Chłopacy chwytali się więc każdego sposobu: przebijali sobie bębenki w uszach, wykłuwali oczy, wstrzykiwali pod skórę naftę, kupowali na targu plwocinę zarażoną gruźlicą. Najczęściej jednak wybijali sobie zęby i ucinali palce.

Dlaczego zęby? Ano dlatego, że były one potrzebne do odgryzania ładunku podczas nabijania karabinu. A jak miał tego dokonać szczerbaty żołnierz? Zęby wyrywał obcęgami wiejski kowal. Zbierał je do puszki, a potem dawał kolędnikom, żeby wysadzili nimi turoniową kłapaczkę.

Po jakimś czasie unowocześniono karabiny i już nie trzeba było odgryzać ładunków. Wtedy chłopacy zaczęli obcinać sobie palce. Różne były teorie, ile ich trzeba odrąbać i jakie. Jedni radzili uciąć drugi palec, bo bez niego nie da się pociągnąć za cyngiel karabinu. Poza tym bez palca wskazującego nie da się w wojsku rozkazywać. W pewnej wsi jednak wzięli jednego takiego i wysłali do ładowania broni. Wtedy udowodnił, że jednak strzelać może. Nabił długi karabin, włożył w usta, odwiódł kurek, a za spust pociągnął palcem od nogi.

Po jakimś czasie wojsko się wycwaniło i zaczęło brać poborowych bez drugiego palca. Wysyłało ich do powożenia konnymi zaprzęgami. Lejce przecież dali radę utrzymać. Wtedy chłopcy zaczęli ucinać sobie drugi i trzeci palec. Z dwóch powodów: lejców trzymać nie mogli, a i przysięgi cesarzowi nie dało się złożyć. Do tego potrzebne były obydwa palce.

Jeden obciął sobie nawet trzy: drugi, trzeci i czwarty – ale to nie z powodu wojska. Rodzice dla posagu zmuszali go do żeniaczki z brzydką dziewczyną. Nie ma palca – nie ma obrączki.

Obcinanie palców to był obrządek. Z tego powodu chłopi mieli w posiadaniu dwie siekiery: jedną do drewna, drugą do palców.

Czy dzisiaj tradycja uników jest wciąż żywa? Zmienił się sposób myślenia o wojsku, które stało się dla wielu atrakcyjne. Zdarza się jednak, że młodzi ludzie zaczynają szukać sposobów na uniknięcie ćwiczeń rezerwistów. Sposoby też się zmieniły. Najczęściej powołują się na swoje pacyfistyczne poglądy lub orientację seksualną.

Robert Majewski

Fot. Dziennik Wschodni