„Teraz Joshua spojrzał na Chrisa, wściekle przecierającego przednią szybę, pomrukującego, klnącego na popsuty nawiew na okna, i pragnął, żeby już nigdy nie przestało padać, żeby ten deszcz przerodził się w biblijny potop, który zmyłby go nie tylko z miejsca, ale i w czasie, daleko stąd, do tamtego dnia, kiedy był młody”.


W miejscach o nazwach Germaine, Bois Sauvage, St. Catherine i w kilku innych na południu Stanów Zjednoczonych, bohaterowie powieści Linie krwi Jesmyn Ward (Wydawnictwo Poznańskie) próbują ułożyć sobie życie. Reprezentują kilka pokoleń. Szukają spokoju, stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa i własnej wartości. Są jak mewy w tej książce: „Nie były obrzydliwe, żadne tam latające szczury, po prostu głodne stworzenia, walczące o żarcie jak każdy”.


Ich droga do tego nie jest autostradą bez korków. Za to z błędami mniejszymi i większymi, świadomymi bardziej i mniej. Dunny przez pięć lat od ukończenia szkoły „zrobił się rozlazły, miękki. Browar i zioło, i już nie był taki brzytwa”. Jego kuzyn podczas wspólnej gry w koszykówkę patrzy na niego i myśli sobie, że „Dunny z dawnych lat zgubiłby go, zrobił obrót, zapakował strzał i jeszcze go obśmiał. Dzisiejszy przygarnął piłkę do brzucha, jakby był ranny, jakby tamował nią płynącą z bebechów krew”.


Jedni szukają pracy i ją znajdują, inni frustrują się przez jej brak, sięgają po zło. Ale w tej powieści nie ma postaci czarno-białych. Ktoś irytuje się i bije własnego brata, jednocześnie broni go przed całym światem. Kobieta nie potrafi okazać czułości („Cille wstała, przytuliła lekko matkę: Ma-mee poczuła co najwyżej słaby, trwający dłuższą chwilę trzepot za plecami. Sama porządnie uścisnęła córkę, dała dłoniom przejechać po jej grzbiecie, do łopatek i dalej, na spód rąk”); jednak próbuje, chce, dlatego wyjeżdża i wraca.


W tej powieści dużo jest pochwały dla gestów prostych, że mogą dać naprawdę wiele. Jak wtedy, gdy wnuk pomaga niemal niewidomej babci obrać jej ulubione krewetki. Jak w tej opowieści powszechnie szanowanej Ma-mee o zmarłym mężu, który zrobił jej niespodziankę w formie zmontowania krzesła: „Gdy zaszedł do domu, by umyć dłonie w zlewie, podeszła do niego, wciąż z grudkami ciasta kukurydzianego w sicie palców, i go ucałowała. Pamiętała, że zastygł wtedy jak nieśmiały chłopczyk, nachylając tylko lekko głowę, żeby mogła sięgnąć wargami gładkiej, wilgotnej skóry jego policzka. Pamiętała, jaka ta skóra była mięciutka, ustępowała pod naciskiem warg jak nigdy wcześniej, gdy był młodszy”.


Zderzanie się z codziennością sprawia, że czasem marzą o tym, by oswobodzić się „od ciężaru życia na jawie, gdziekolwiek, kiedykolwiek”. Żeby przyszedł potop, pojawia się myśl: „Patrzył, jak mucha ociera sobie łebek i sunie naprzód: wbijał w nią wściekłe spojrzenie, chciał, żeby znieruchomiała. Żeby wszystko stanęło w miejscu”.


Tylko że czas nie chce się zatrzymać, trzeba się z tym zmierzyć.


Ta książka jest debiutem Jesmyn Ward i już w pojedynczych zdaniach tej powieści widać możliwości Autorki. Dla przykładu: „W jej nozdrzach rozkwitły wonie z zewnątrz: wyprażona słońcem skóra, pot, rzeczna woda, soki pleniącej się zieloności”; „Blaszany dach zapadał się, wewnątrz czas zżerał jakieś losowe części do aut, zsypy do paszy, ściany boksów zrastające się w duszny, nagrzany labirynt”; „Waga słów kuzyna osiadła na sklepieniu jego czaszki, na skosach barków, aż spoczęła w suchej, pożyłkowanej skórze ciemnych dłoni”.


Trzeba też oddać Tomasz Gałązka, że w kolejnej książce w swoim tłumaczeniu nie idzie na łatwiznę; szuka słów mogących pobudzić wyobraźnię jeszcze bardziej. Jak wtedy, gdy pisze o nocnych owadach – „TARABANIŁY w siatkę w otwartym oknie swoimi natarczywymi nawoływaniami i lamentami; albo jest słońce, które jasnymi falami ŻGAŁO watę chmur”; są również chłopcy „ubrani w brudnobiałe ŻONOBIJKI czy porozciągane pod szyjkami koszulki”.


To opowieść o ludziach, którzy mimo błądzenia starają się kochać, szanować, nie stoczyć się, stanąć w obronie. Są w stanie również ujrzeć na niebie „cud niebieskich kwiatów”. Dlatego, myślę, warto dać im szansę.


„Rozumiał, czemu uwielbiała tę trasę: w promieniach zachodzącego słońca drżące, targane wiatrem trawy na bagnach wiły się, łapiąc światło z różnych stron, mieniąc się barwami od zieleni, przez złoto, róż, po płową. Bagienna roślinność dygotała, przeginała się pod pieszczotą powietrza ciągnącego od zatoki nad jezioro przez wąski przesmyk piasku, sosen i traw: wszystko to migotało i lśniło jak twarz Laili, oczy Ma-mee czy krępy, przysadzisty, kosołapy pitbull w skoku przez powietrze – coś pięknego samo w sobie, coś wymagającego uwielbienia po prostu dlatego, że istniało”.

Rafał Kowalski

Jesmyn Ward, Linie krwi, Wydawnictwo Poznańskie 2021, s. 250