Dojście do prawdy, czym jest kłamstwo, to przedsięwzięcie tytaniczne. No bo czy Ptolemeusz kłamał, kiedy głosił, że Słońce obraca się wokół Ziemi? Nie kłamał, bo w to wierzył. A czy kłamałby, gdyby głosił teorię przeciwną, nie wierząc w nią? Powiedziałby prawdę, bo taka jest rzeczywistość, ale jednocześnie kłamałby wobec siebie, ponieważ głosiłby to, w co sam nie wierzył. A zatem Ptolemeusz nie kłamał, on mówił nieprawdę.

Czy można być kłamcą niezależnie od tego czy się mówi prawdę, czy też nie? Tak. Wyobraźcie sobie małżeństwo. Do uszu męża dociera informacja, że żona zdradza go z najlepszym przyjacielem. Załóżmy, że to nieprawda. A zatem oskarżyciel jest kłamcą. A co by było gdyby żona rzeczywiście zdradzała męża, a oskarżyciel nie wiedziałby o tym i głosił jej niewierność jedynie dla czystej złośliwości? Wówczas powiedziałby mężowi prawdę, ale i tak kłamałby, bo przecież nie znał prawdy, a jedynie ją „wymyślił”.

Weźmy inny przykład. Czy kłamstwem jest mówienie, że Hitler nie popełnił samobójstwa w berlińskim bunkrze, a uciekł do Argentyny? Tak, bo wobec prawdy historycznej, którą głoszą podręczniki, tak nie było. Jest jednak zawsze możliwe, że znajdą się dokumenty, które rzucą nowe światło na to wydarzenie. A stare dowody – jak choćby zdjęcie Churchilla siedzącego, tam gdzie był bunkier (wielu poddaje w wątpliwość lokalizację tego obiektu) – okażą się fałszerstwem, uczynionym dla celów propagandowych.

Z innej beczki. Jest fałszem czy prawdą mówienie, że Duch Święty pochodzi od Ojca i Syna? Głosząc to, katolik nie kłamie, ale dla wyznawcy prawosławia jest to czystym fałszem. Podobnie rzecz się ma z objawieniami Matki Boskiej w Lourdes (świadectwo jednej dziewczynki) i Medziugorie (świadectwo sześciu widzących). Pierwsze objawienie Kościół akceptuje, drugie poddaje w wątpliwość. Ale zostawmy to, bo prawdy wiary są czymś innym niż to, czy pada deszcz.

Czy zawsze trzeba mówić prawdę? Znani są słynni rygoryści, którzy twierdzą, że kłamstwem nie należy się posługiwać nawet jeśli miałoby ono uratować komuś życie. Należeli do nich i Święty Augustyn, i Immanuel Kant. Ich zdaniem nie wolno okłamać mordercy, szukającego w waszym domu ofiary. Dobre serce i zdrowy rozsądek podpowiada posłużenie się nieprawdą, lecz zdaniem rygorystów nie wolno kłamać nawet z litości. No cóż, nawet wielcy ludzie wygadują nieraz głupoty.

Szczególnym rodzajem kłamstwa jest ironia. Aby zaistniała, potrzebujemy trzech stron: ironisty, tego, który zna prawdę i tego trzeciego, z którego kpimy. Im ofiara bardziej tępa, tym więcej zabawy. Pamiętacie czasy peerelu? Ironia był chlebem powszednim. W dużej mierze to właśnie dzięki niej przetrwaliśmy.

Jest jeszcze morze kłamstwa, które widzimy na co dzień w życiu politycznym. Mówienie prawdy jest niewskazane i niebezpieczne w dyplomacji. Ale czy dobrem jest makiawelizm, który z kłamstwa zrobił narzędzie do osiągnięcia politycznych celów za wszelką cenę?

Kłamstwo w polityce jest stare jak sama polityka. Prawdomówność nigdy nie zaliczano do cnót osób zajmujących się tą dziedziną życia. Wszyscy to wiemy. Bardziej frapujące jest to, jakimi cechami musi charakteryzować się polityk, aby posługiwać się nieprawdą. Jonathan Swift (ten od Podróży Guliwera) wymienia je z łatwością: kłamca polityczny musi mieć krótką pamięć; musi zapominać, że sam sobie przeczył i że przysięgał inną prawdę od tej, którą głosi teraz; musi mieć niewyczerpany zasób kłamstw, którymi w każdej rozmowie szczodrze szafuje;  nie może zastanawiać się, czy mówi prawdę, czy też nie; powinien troszczyć się jedynie o to, co w danej chwili przyniesie mu korzyść. Dlatego nie warto analizować myśli polityków, wystarczy wyobrazić sobie coś wręcz przeciwnego do tego, co głoszą. Oszczędzimy sobie w ten sposób wielu rozczarowań. I to jest najprawdziwsza prawda.