„Za pomocą starego sznura wyciągnął różne rzeczy z rdzawych strumyków. Wyłowił telewizor i ustawił go przodem do środka wysepki. Mimo że odbiornik nie miał ekranu, sama jego obecność sprawiała, że zrobiło się tu bardziej jak w domu. Gdy Shuggie zebrał wszystkie meble, jakich potrzebował, spędzał tu każdy dzień bez deszczu, ustawiając przedmioty i przestawiając je, by urządzić obskurny salon. Znalazł niemodny wózek dziecięcy i brnął z nim przez wysokie sitowie, zbierając najśliczniejsze kwiaty do swego nowego domku”.
Shuggie jest dorastającym dzieckiem. Wyszydzanym za to, jak mówi i chodzi, przez co myśli, że ma coś nieprawidłowo zamontowane w sobie. Dlatego na przykład na swoje stopy zakłada korki do futbolu, krąży po podwórku i zastanawia się, czy dzięki temu stanie się normalniejszy.
Shuggie patrzy na jedno z okien i widzi rodzinę jedzącą kolację przed telewizorem; w kolejnym oknie dostrzega sprzątaczkę, która „posila się samotnie przy stoliku z opuszczanym blatem”.
Przekonuje się, jak przemoc może rodzić przemoc. Spotkany przez niego chłopiec, który chwilę wcześniej usłyszał od kogoś starszego i wyższego: „Co ja żem ci, na litość boską, mówił o bawieniu się tą jebaną pralką? (…) I wypierdalaj mi stąd, zanim serio będziesz miał o co beczeć”, mówi do Shuggiego: „Weź już nie becz, bo dopiero będziesz miał o co beczeć”.
Od urzędniczki słyszy, by uczył się i nie odpuszczał, by nie spędził całego życia w kolejce po zasiłek.
Widzi chłopców, którzy „od czasu zamknięcia kopalni zaczęli kłaść na torach gałęzie, grube brązowe konary, po których musieli skakać, żeby odłamać je od obumierających drzew”.
Ma w sobie miłość do matki, niesamowitą, zważywszy na to, co się z nią dzieje.
Chodzi o kobietę rozpadającą się. Mającą coraz większe problemy z alkoholem, pieniędzmi, ludźmi wykorzystującymi ją i opuszczającymi. Coraz częściej przymyka oczy i przenosi się do miejsc, w których „była młoda, pełna nadziei i chciana”; gdzie „obcy mężczyźni wodzili za nią pożądliwymi spojrzeniami, gdy przemierzała salę dyskotekową, a dziewczyny z zazdrości spuszczały wzrok”. Pije, by „zapomnieć o sobie”, nie wie, jak inaczej „oddalić od siebie ból i samotność”.
W tym rozpadzie jeszcze mocniej lśnią sytuacje-diamenty, kiedy jest dobrze. Gdy matka z synem tańczą bez zważania na szyderstwa. Kiedy przewróconą lodówkę wielką jak wanna zmieniają w miejsce radosnej kąpieli. Gdy Agnes próbuje walczyć o siebie, ale też o syna – jak w tej mocnej scenie, kiedy w bitwie o Shuggiego stoi „uśmiechnięta, oszałamiająco piękna i raczej trzeźwa”.
Rozpada się, a on podchodzi do niej, obejmuje mocno w talii i mówi, że zrobiłby dla niej wszystko.
Przez ich życie przetaczają się postacie, które mają w sobie prostotę i zło, dumę i autodestrukcję, poczucie humoru i życiową mądrość. Potrafią powiedzieć rzeczy straszne, umieją rzec mądrze, nawet jeśli w niewyszukany sposób („To wiecie, co musicie s e r i o zrobić, jak chcecie się odegrać? (…) Zająć się swoim jebanym życiem. Żyć wspaniale. Słowo dam, że nic bardzi nie podkurwi tego łysiejącego świńskiego chuja. Gwa-ran-to-wane”). W nędznym górniczym osiedlu, tam, gdzie są „najpospolitsze, najsmutniejsze domy, jakie Agnes w życiu widziała”, a ludziom weekend potrafi dłużyć się w oczekiwaniu na zasiłek. Ale również w dużym mieście, gdzie na przykład taksówkarze „przybierali ten znajomy wygląd mężczyzn, którzy najlepsze lata mają za sobą; godziny w pozycji siedzącej za kółkiem rujnowały ich ciała, obfite szkockie śniadania i kolacje w barach szybkiej obsługi odkładały im się wokół pasa jak tężejąca owsianka”.
To świat, który kobiety dźwigają częściej od mężczyzn („Wszystkie kobiety miały w domu mężczyzn. Mężczyzn wzrastających w kanapy z braku przyzwoitej roboty”); choć tych mężczyzn, bywa, kochają beznadziejnie i ponad życie.
Jest trudno, często na skraju wytrzymałości, a jednak Shaggy chce zatańczyć. W tej powieści (wydanej przez Wydawnictwo Poznańskie), w której nawet pojedyncze zdania potrafią zalśnić niemałym blaskiem („Chłód spędzonej na dworze marcowej nocy dotkliwie brzęczał w jej przesiąkniętych wilgocią płucach”; „Obie znały przeszywające ostrze konieczności”; „Poruszał się dziwnym pobrzękującym krokiem, jakby składał się z talerzy grożących runięciem na podłogę”). Pragnie zawirować wbrew wszystkiemu i ma się wrażenie, jakby chciał, byśmy mieli odwagę pójść w jego ślady.
„Podkute ćwiekami buciory górników krzesały iskry na asfalcie. Mężczyźni zaczęli z wolna dryfować jeden za drugim pustą drogą. Z kopalni nie dobiegał teraz gwizdek, mimo to pamięć mięśniowa martwej rutyny pchała ich naprzód; wracali do domów w porze końca pracy, choć nic nie zostało skończone, mieli tylko brzuchy pełne ale’a i plecy przygniecione troskami. Ich robocze kurtki były czyste, a buty lśniące, gdy telepali się drogą. Shuggie cofnął się, gdy go mijali z głowami spuszczonymi niczym zmęczone czarne muły. Każdy z nich bez słowa zgarnął gromadkę chudych dzieci, które szły posłusznie jak pełne szacunku cienie”.
P.S. Ukłon dla tłumaczącego tę książkę Krzysztof Cieślik, za ogarnięcie materiału ilościowo, ale też jakościowo – choćby tam, gdzie głos zabierają mieszkańcy górniczego osiedla.
Rafał Kowalski
Douglas Stuart, Shuggie Bain, Wydawnictwo Poznańskie 2021, s. 448