„– Zdolna dziewczynka – mówi matka.

– Nigdy tak do mnie nie mówiłaś. Ani gdy prowadziłam dom jako dziewięciolatka, ani kiedy dostałam się na studia. Tymczasem przyniosłam właśnie kawę z kuchni, i to kawę, której nawet nie zaparzyłam sama, a ty mi mówisz, że jestem zdolna.

Matka kiwa głową i się uśmiecha, zupełnie jakbym rzuciła, że na weekend zapowiadają ładną pogodę. Mogę jej teraz powiedzieć, co tylko zechcę”.

Ta książka Niny Lykke jest jak palec wskazujący w naszą stronę ze słowami: „Nie potraficie docenić i odpowiednio korzystać z tego, co macie”. W stronę naszą, choć Autorka jest jak bohater filmu Amator Krzysztofa Kieślowskiego, który kieruje kamerę na siebie.

Żona i mąż w średnim wieku nie reagują w porę. Przegapiają momenty, kiedy zaczynają oddalać się od siebie. „To mikroskopijne detale nami kierują, napędzają nas i rujnują” – pisze Norweżka. I opisuje na przykład – czasem z dużym poczuciem humoru – pretensje, jak to jedno nie domyśli się, że trzeba posprzątać i drugie w końcu mówi to głośno. I tak ziarnko do ziarnka.

Umykają chwile, gdy w jakimś problemem warto zmierzyć się wspólnie. Kreować sytuacje, w których razem można realizować się i cieszyć. Dostrzegać i doceniać potrzeby drugiej/drugiego i nie przesadzać z odpoczynkiem od siebie. W każdym razie wystrzelać się ze wszystkich możliwości, zanim się stwierdzi, że to już nie to.

Śmiechem przez łzy jest również wątek teściów głównej bohaterki: „Im wcale nie chodziło o pokazanie nam, co mamy robić, żeby było dobrze, lecz o święte oburzenie z powodu wszystkiego, co robiliśmy źle. Uraza, poczucie krzywdy, doszukiwanie się złych intencji – to stanowiło siłę napędową ich życia”. Nie potrafią docenić jej i swojego syna.

Natomiast niektórzy pacjenci przychodni lekarskiej – rozpieszczeni przez system zdrowotny w bogatym państwie – nie mają zamiaru uwierzyć we własne siły i biegają na wizytę lekarską z byle czym. Tu również śmiech czytelnika miesza się z irytacją, a Lykke pisze o miejscu pracy swojej bohaterki: „Zupełnie jakby ta przychodnia była jakimś klubem zainteresowań dla ludzi, których hobby to słuchanie sygnałów własnego ciała, co stało się teraz modne, lecz co – i wiedzą to wszyscy pracownicy służby zdrowia – stanowi drogę na skróty do szaleństwa i cierpienia, jak również, w końcowej fazie, do ostatecznego krachu państwa opiekuńczego”.

Tworzy się błędne koło: pacjenci podczas wizyty „uwalniają się od ciężaru poczucia winy”, kiedy czerpią od lekarki siłę i odwagę, by „żyć jak dotychczas”. Wychodzą i wracają.

W Ostatnim statdium szczególnie ciekawe wydają się relacja córki z matką (w tym wątek starzenia się) i wpadanie w pułapkę politycznej poprawności. W gabinecie lekarskim ojciec boi się zwrócić uwagę córce, bo za wszelką cenę musi uszanować jej integralność – choć jak na dłoni widać, że dziewczynka „sprawia wrażenie dziecka, które przywykło do testowania granic wytrzymałości swojego rodzica. I do odnoszenia w takich konfrontacjach zwycięstwa”. Z kolei na przyjęciu sąsiedzkim nikt nie chce zwrócić uwagi parze gejów na banalny problem, tylko dlatego, że są gejami. Zamiast tego uczestnicy imprezy „dyskretnie się rozglądali, jakby szukali ukrytych kamer, na wypadek gdyby to był test, sądząc, że może uczestniczą w jakimś socjologicznym eksperymencie, którego celem jest wykazanie, jakimi są rasistami, że mają uprzedzenia albo zostali skrzywieni przez media masowe”. Brzmi ironicznie, zabawnie i smutno jednocześnie.

Coś ważnego może się psuć się przez rzeczy proste – ale też prostota może być dobrym lekarstwem. Jak możliwość dodzwonienia się do kogoś w odpowiednim momencie i pogadania o czymkolwiek albo po prostu pomilczenie razem.

„Muszę sobie przypominać, że stanowię dla nich to samo szare tło, którego częścią są oni dla mnie. Że jestem w ich oczach tak samo normalna i przeciętna jak oni w moich, widzą we mnie kobietę w średnim wieku, niewyróżniającą się wyglądem spośród setek innych. Taką, która to płaci podatki, zajmuje miejsce w tramwaju, stoi przed nimi w kolejce, ginie w tłumie. Jestem kimś, kto nosi w sobie tę samą pustkę, którą oni też w sobie noszą, przekonani, że są w swoim cierpieniu osamotnieni”.

P.S. Za tłumaczenie kolejnej w tym roku książki z norweskiego na polski wzięła się Karolina Drozdowska (tym razem miała do czynienia z publikacją bardziej lekką w przekazie niż Zabierz mnie do domu Marie Aubert). I ponownie zrobiła to z odpowiednim wyczuciem, stąd obecność „szast-prast”, „zarżeliśmy”, „Najlepsze w takiej gadce szmatce jest to, że można się za nią ukryć”.

Rafał Kowalski

Nina Lykke, Ostatnie stadium, Wydawnictwo Pauza, 2021, s. 304