Ten tekst powstał równo rok temu i został opublikowany 25 maja 2020 roku w Gazecie Wyborczej Płock. Wtedy – po kilku miesiącach nauki zdalnej – wszyscy zastanawialiśmy się, czy pandemia zmieni polską szkołę? W domyślę – na lepszą! Pandemia mogła być doskonałą okazją, aby odchudzić i zracjonalizować podstawę programową. Zmiana podejścia dawała szansę na odejście od nudy i stresu – krótko mówiąc od tradycji polskiego systemu oświaty, który korzeniami sięga XIX wieku.
Rok temu powątpiewałem w chęci polskiego rządu do stworzenia nowego systemu. Teraz już wiem, że nic się nie stanie. Świat zmienia się nieustannie, a my w podstawie uczymy dzieci, świata, którego nie ma; który dawno się skończył. To paranoja.
Za kilka tygodni zestresowane dzieci wrócą do nauki stacjonarnej. Kilka miesięcy temu jeszcze tego chciały, teraz głośno mówią: NIE! Czego najbardziej się obawiają? Lawiny sprawdzianów, testów i odpytywań – a więc boją się tradycyjnej polskiej szkoły, której my dorośli nie potrafiliśmy zmienić. Tymczasem los podsunął nam okazję jak na tacy. Nie wykorzystane szanse mszczą się. Tak będzie i teraz.
A tak pisałem przed rokiem. Poza nielicznymi i drobnymi poprawkami tekst niestety nie stracił na aktualności.
Czy efekt pandemii zmieni polska szkołę? Wątpię
30 kwietnia 2020 r. prof. Marcin Król udzieli Gazecie Wyborczej intersującego wywiadu „Koniec świata luksusu. Za parę miesięcy nie będzie nas stać na prawie nic”. Trudno odnieść się do wszystkich tez Pana Profesora, ale zdanie kończące wypowiedź – „Szkoła i tak jest fatalna, a to, co będzie teraz, będzie jeszcze gorsze” – zainspirowało mnie do poprowadzenia małej dyskusji na Facebooku. W pierwszej chwili uznałem pogląd prof. Króla za powtarzanie stereotypów: wszystko jest do bani i nie ma nadziei, a szkoła jest zła i już zawsze będzie zła. Dobra nie jest – fakt! Ale czy nie ma szans na lepszą?
Miałem nadzieję, że czas pandemii będzie odtrutką dla systemu oświaty i władza w końcu pojmie, ze sensem edukacji nie jest realizacja podstawy programowej. A jak pojmie, to coś zmieni. Przynajmniej zacznie próbować. Tymczasem nic się nie stało.
Na konferencjach prasowych MEN podaje kolejne daty wstrzymania zajęć i terminy przełożonych egzaminów i matur. Nauczyciele jak Polska długa i szeroka przenieśli nudną i sztampową edukację stacjonarną do internetu. MEN chwali się, że szkoły pracuje zdalnie, a ustami swojego szefa mówi: „okazuje się, że byliśmy w stanie to zrobić!”. Po tych słowach w środowisku oświatowców i samorządowców rozległ się homerycki śmiech, bowiem wkład ministerstwa w trwający obecnie narodowy czyn edukacyjny nauczycieli, uczniów i rodziców sprowadził się do wydania kilku rozporządzeń i uruchomienia – wspólnie z Telewizją Polską – programów dla szkół. Telewizyjne lekcje obrosły gigabajtami żartów, słowami oburzenia i politowania.
Zmiana sposobu nauczania dawała sposobność do odejścia od przesytu, znużenia i stresu. Można było skorzystać z efektu pandemii i powoli wyplątywać się ze spirali przymusu realizacji podstawy programowej, bo owa „realizacja” to w dużej mierze edukacyjna fikcja. Przykład? Proszę bardzo, i to pierwszy z brzegu: na 180 przewidzianych w podstawówce lekcji biologii przypada 196 wymagań zawartych w podstawie programowej. Większości z nich nie da się opanować na jednej godzinie.
Zdalna edukacja – poza licznymi niedogodnościami – ma jeden niezaprzeczalny atut. MEN i kuratoria, jak nigdy dotąd, dali nauczycielom i dyrektorom duże pole autonomii w podejmowaniu działań. Naturalnie w tym czasie władze oświatowe nie stroniły od „dobrych rad”, czasem pogroziły paluszkiem, upomniały, że głównym zadaniem szkoły jest realizacja podstawy programowej, a nauczyciele grzecznie wpisywali do dzienników tematy, których nie byli w stanie zrealizować. Jednocześnie w ciągu minionych miesięcy mnóstwo szkół wdrożyło alternatywne i ciekawe rozwiązania, które dałoby się obronić po powrocie, i które wynikały z ich autonomicznych decyzji. Czy tak się stanie? Wątpię. MEN milczy. Nie padło ani jedno słowo, że nauczanie po koronawirusie będzie musiało zmienić swoje oblicze, bo zmieni się rzeczywistość. Nadal wiernie trwamy przy pramatce polskiej szkoły, którą jest przewiązania do topornego systemu edukacji rodem z XIX wieku i potrzeba kontroli. A to już na starcie zabija jakąkolwiek refleksję.